Nie chcę nikogo obrażać, ale...

Mój szanowny braku czytelników, dziwne, ale sam nie wiem, co mam myśleć. Mam 38 lat i nigdy tak chyba nie miałem, że umawiam się z kimś od dłuższego czasu, ale wciąż potrzebujemy czasu. Nie będę tutaj odwalał historyji o się zakochaniu i innym gównie. Wole historyje o ruchańsku, którego nie ma i czy coś z tego wynika?


Zacznijmy od backgroundu: Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w życiu spotykał się z kimś, świetnie się bawił, doskonale dogadywał i inne pierdolino, które mówią ludzie, którzy są na skraju szaleństwa i przynajmniej na przynajmniej trzecim spotkaniu przynajmniej nie poleciał ostro w ślinę. Może to źle o mnie świadczy, albo o damach, z którymi się wcześniej spotykałem jednak no było tak, czy nie było tak? Nieno były tam jakieś mini wyjątki, ale bardziej rozchodziło się o to, że no musiałem tak z jakichś tam społeczno-moralnych względów. 


Tym razem nic nie muszę i ona też nic nie musi. Mimo wszystko nic nie przechodzi w żadną fizyczność, i nie mówię, że atmosfera czasami nie gęstnieje, nie mówię, że oboje nie mamy ochoty rzucić się na siebie, i że nie gramy w tę żałośnie debilną grę, bo gramy, ale do fizyczności nie dochodzi. I wiecie co? To coś nowego. Na pewno bardzo denerwującego, na pewno powodującego w moich spodniach niezły wzrost ciśnienia i nie powiem, żeby mój kutas był zadowolony z takiego przebiegu całej sytuacji. Myślę, że on się na mnie wkrótce obrazi. 


W jakiś sposób pasuje mi to i to pasuje mi to bardzo. Pasuje mi to, bo odkrywam w niej taką głębię, taki rodzaj poznania, którego nie miałem wcześniej okazji doznać. Nie wiem, czy coś z tego kiedykolwiek będzie, bo może nastąpi taki moment, że jednak nie będzie. Z drugiej jednak strony myślę, że ludzie w ten sposób budują zaufanie, poznają się, że to właściwie normalniejsze niż od razu pocierańsko po całości. Bo w końcu każdy ma ochotę na pocierańsko, ale kto ma ochotę na budowanie więzi z drugą osobą? Kto ma ochotę, żeby tę drugą osobę zrozumieć? Spróbowac jej nie zranić? Poznać? Kto ma ochotę odwalać całą tę pracę, dzięki której dwie dusze, dwie osoby będą mogły się ze sobą spleść w jedną całość, lub tańczyć? Nie wiem, jak to jest pierwszy raz przespać się z kimś, kto jest na to w pełni gotowy, kimś, kto ci całkowicie ufa, kimś, kto nie ma wątpliwości, nie będzie miał kaca po itd. Serio nie wiem, i nie wiem też jak to jest być taką osobą. Tak mam 38 lat i nie wiem, to jest dla mnie nowe. Pierdolona patologia, nie?


----

A teraz z innej beczki. Czyli o tym, jakim zawsze byłem idiotą, a teraz jestem troszkę mniej.


Moja już nieżyjąca mama zawsze dawała mi najbardziej chujowe prezenty pod słońcem. Żeby zrozumieć skalę problemu trzeba dosłownie wiedzieć, że jak byłem małym chłopcem, który tam lubił zabawki, komputery i inne gówna to dostałem na gwiazdkę (Tak! Na gwiazdkę!) globus... a później było jeszcze gorzej. Pomyślałem wtedy po chuj mi globus? Nawet skarpetki byłyby lepsze od tego. Serio. Jej prezenty były totalnie z dupy, do dupy i pamiętam, że nie raz jej to powiedziałem, że ja pierdole, żeby mi nic nie kupowała, bo to jest jakiś żart. Ale moja mama miała to wyraźnie w dupie, bardzo w dupie. Kompletnie ją nie obchodziło moje zdanie i tak kupowała mi ciągle coś, czego nie używałem, nie nosiłem, wstydziłem się itd. Nawet kiedyś pidżamę mi kupiła, pidżamę, w której wstydziłem się spać. Kurwa. Mówiłem jej głośno o tym jak bardzo nie podoba mi się to, co dostałem. 


Obciach i żenada.


Obciachem i żenadą byłem ja sam w tej sytuacji. Musiała umrzeć, a potem dać mi kilka dobrych lat za sobą tęsknić, żebym zrozumiał swój błąd. Wy już pewnie wiecie jaki błąd, bo nie jesteście takim przychlastem jak ja. Po jej śmierci. Po jej śmierci dosłownie marzyłem, marzyłem kurwa, żeby dostać coś żałosnego, bezużytecznego, obciachowego, coś, czego powinienem się wstydzić. Marzyłem o tym i wiedziałem, że już nigdy to nie nastąpi, bo jej nie ma. Przysięgam, że jeśliby ona jakimś cudem dała mi coś już po swojej śmierci, to choćby to była różowa koszulka z napisem "Wspieram Pedofilów" to bym ją kurwa dumnie nosił. Dostawałbym w ryj i nosił. Nosił zawsze. 


Jednak widocznie Bóg mnie kocha jeszcze i nie wiem, jak mam temu Bogu dziękować. Przysięgam wam, że leciały mi łzy ze szczęścia. Ostatnio od Aliyah i od jej koleżanki dostałem dwa prezenty. Totalnie żałosne. Dały mi mini kwiatka w doniczce, pasuje to do mnie jak kurwa sutanna albo nie wiem strój geja cowboya (w sumie jedno i to samo ;). Do tego dostałem chyba najbardziej bezużyteczną rzecz na świecie, czyli mini miskę dla kota — tak kurwa. Mini miskę dla kota, w kształcie kociej głowy, za małą, aby ten śmierdziel mógł się taką porcją na dwie minuty najeść. 


Także kwiatek ma na imię Elmas (takie mu nadałem) i chuj wie, jak mam o niego dbać i jeszcze chronić go przed kotem, ale nie dam mu zginąć. A co do miski dla kota to nie dam jej kotu dotknąć. 


To dwie najbardziej bezsensowne, bezużyteczne i bzdurne rzeczy, jakie mógłbym dostać — w życiu, w  tysiącu żyć bym czegoś takiego nie kupił. 


I tak szczerze? To za dużo. Nie zasłużyłem na coś takiego. Serio. Nie zasłużyłem, nie należy mi się. Nie wiem, o co chodzi z tym wszechświatem, z Bogiem itd. Nie wiem, skąd pomysł, że powinienem dostawać coś tak cudownego? Czuję się kompletnie niegodzien i wiem, że jestem niegodzien czegoś takiego. Wcale nie żartuje. Czuję prawdziwą konsternację, tak silną, że aż mi się chce umrzeć. Wiem o jak małych dla was rzeczach mówimy, ale są to rzeczy niewyobrażalnie wielkie dla mnie. Nawet teraz mam łzy w oczach, bo nie zasłużyłem na nic. Doskonale wiem, że nie zasłużyłem, a już na pewno nie na coś takiego. 


Śmiejcie się jak chcecie. Kocham was.