Ostatni wpis z lirycznego

Nie zapomniałem o tym blogu, ale zwyczajnie ostatnio jakoś dziwnie się izoluję. Czuję się jakbym miał jakąś lekką odmianę afektywnej dwubiegunowej. Raz mam dużo mocy i energii, aby tylko zaraz potem wszystko stracić i czuć się jak worek pełen powietrza. Ale właściwie to mniejsza z tym. 

Wciąż uświadamiam sobie jak wiele jeszcze przede mną w związku z moim szanownym alkoholizmem. Nie pić alkoholu to jedna rzecz, i właściwie to chyba najłatwiejsza z całego zestawu rzeczy. Jedni mogliby pomyśleć, że przecież to kurwa łatwa sprawa: wziąć i nie pić i wszystko wraca do normy. Jednak nie jest tak pięknie jakby się mogło zdawać. Opowiedzmy trochę o tym:

Jak już taki zniszczony przez alkohol człowiek w końcu zdecyduje się na rzucenie picia to przy mocnym postanowieniu, silnej woli itd. To samo przestanie wlewania w siebie procentów nie jest niczym szczególnym ani też wyjątkowo zaszczytnym. Największa praca czeka nas później, rok czy dwa lata po rozstaniu się z procentami. 

Pijąc człowiek uświadamia sobie, jaki jest mimo wszystko zajebisty... Nie mówcie, że nie jest tak, bo jest tak. Jak byłem pijany, wiecznie pijany to właściwie żyłem w innym świecie, w świecie, w którym to ja mam racje, jestem mądry, silny, dobrze wyglądam. Taka wysoka samoocena dodawała mi tony pewności siebie, i właściwie to nic i nikt nie mógł mnie przekonać, że jest inaczej. Oczywiście widziałem nie raz tego kotka z Matrixa, ale on mi jakoś nie przeszkadzał. W dużym skrócie kiedy piłem miałem o sobie całkowicie inne zdanie, miałem też powodzenie u kobiet i szczerze mówiąc to aż mi wstyd za to wszystko, jednak moja pewność siebie zwyczajnie eksplodowała ludziom w twarz. Myślę, że nie tylko ja sam myślałem o sobie jako o kimś świetnym, wybitnym itd. Dużo osób, które spotykałem na swojej drodze zdawały się podziwiać moją pewność siebie. Bo to jest punkt najważniejszy, nie tylko ja to odczuwałem, ale też otoczenie — a jak reagują ludzie pewni siebie na krytykę? Śmieją się krytykom w zęby. 

Kiedy przestajesz pić, to pewność siebie, która jest jakby przyszyta grubymi nićmi do twojego charakteru nie nie znika natychmiast. Oj nie. Ona wciąż trwa, ale powoli tydzień po tygodniu znika, jak zaczynasz czuć ból egzystencjalny, który wcześniej zagłuszał alkohol, jak zaczynasz widzieć, że jesteś takim małym szarym człowieczkiem, a wszystko, co o sobie myślałeś, że jest wyjątkowe znika. Znika milimetr po milimetrze, topi się jak pokrywa lodowa Arktyki. Tygodnie, miesiące wszystko mija a ty tylko nabierasz w sobie wstrętu do siebie, antysympatii, a jeszcze mocniej cierpi to, że nie masz w sobie tej pewności siebie. Aż chce się płakać. I w końcu następuje taki moment, że zaczynasz rozumieć gdzie został popełniony błąd. Dziwne, że u mnie mój wygląd zawsze postępuje jakoś dziwnie wraz z tym co mam w sobie w środku. Kiedy wyglądam dobrze to znaczy, że przez ostatni czas czułem się dobrze, a jak tylko zaczynam tyć i stawać się grubą świnią to znaczy, że znów miałem bardzo niskie loty.

W końcu w pewnym momencie zaczynasz to rozumieć jak mocno, jak cholernie mocno alkohol wpływał na ciebie. Odszukujesz taki moment, bo to wcale nie było tutaj, wcale nie było po śmierci mamy, wcale nie było przez wyjazd do Niemiec, to było wcześniej, dużo wcześniej... chyba nawet nie miałem jeszcze wtedy 18 lat jak pierwszy raz zrozumiałem jak dużo daje mi alkohol. Nie tylko upojenie, ale także tę nieskończoną pewność siebie. Nie zliczę lasek, które piszczały pode mną kiedy byłem tak mocno przepełniony wszechmocą, złudną wszechmocą. 

To trwało latami, to był alkoholizm już o bardzo dawna. Przez calutkie małżeństwo byłem alkoholikiem, i nie dawałem po sobie tego poznać. Później też nim byłem. Myślę, teraz, że właściwie to alkohol był głównym powodem mojego rozwodu. Bo kiedy pijesz to pijesz na wszystko, do wszystkiego. Każda sytuacja życiowa wymaga, aby wlewać w siebie właśnie to. 


Więc z giganta, z tytana, z nadczłowieka stałem się nagle szarym nikim. Leszkiem. Kompletnym beztalenciem, brzydalem, grubasem, śmierdzielem. Szukałem ucieczki i nawet próbowałem raz znów pić, ale udało mi się wyjść  tego znów (po sześciu dniach). Picie nie było jedyną ucieczką, uciekałem w pracę, uciekałem w uczucia, uciekałem w gry, porno... wciąż uciekałem. Jednak powstrzymywanie się od picia ma tę zaletę, że nie ucieknę. Nie pijąc mam, tylko jedno wyjście zderzyć się z tym, przewartościować wszystko na nowo. 

Także tutaj leżą gruzy mnie, jak powojenna Warszawa, i tylko ja mam możliwość odbudować ją. Tylko ja mogę coś z tym zrobić tylko ja. Trochę mnie to bawi jak nie umiem wytrzymać postawy rozmawiając z kimkolwiek, jak trudno mi mieć, chociaż lekką pewność siebie względem kogokolwiek, jak szybko się poddaję, nie próbuję ponownie. Nawet śmieszne to jest jak jestem słaby, jak myślę sobie, że coś mi się nie uda, a mimo to, mimo to radzę sobie dużo lepiej niż za czasów picia, osiągam we wszystkim lepsze rezultaty, jednak nic żaden wynik nie daje mi takiej pewności siebie jak alkohol. Nie próbuję już sobie niczego udowadniać, ale widzę jak mocno się zmieniłem. 

Ludzie, którzy znali mnie wtedy kiedy piłem nie poznaliby mnie dzisiaj. Myślę, że większość z nich uznałaby, że jest to zmiana na gorsze, że chowam się wciąż w swojej norce, że stałem się takim cichym gościem. Wciąż widzę swoje wady, wciąż mam sobie coś za złe, wciąż gryzie mnie we mnie tak wiele rzeczy — ale właśnie dzięki temu braku poczucia komfortu we własnej skórze człowiek chce się stawać lepszy. I proszę tylko o jedno: chciałbym już zawsze być taki. Ta niepewność siebie daje mi o wiele więcej niż pewność siebie kiedykolwiek. A co z kobietami, które przecież tak uwielbiają pewnych siebie facetów? Cóż, to już nie jest mój problem. Mogą sobie uwielbiać kogo tylko sobie zapragnął. Ja pozostanę niepewnym siebie sobą. a jeśli coś osiągnę to będę wiedział, że jest to tylko i wyłącznie moja zasługa, nie tego, jak mocno ludzie byli przeze mnie przyciskani do ściany.