Zdehydrowany

Ostatnio zachowuję się jakbym miał cierpliwość. Ostatnio to znaczy od jakiegoś roku. Nic mnie nie denerwuje, nic nie odtrąca, nic mnie nie dziwi, nic nie wzbudza mojego zachwytu. I to nie jest taka obojętność, to taka cierpliwość. Jakbym wmówił sobie, że ten ból w końcu minie, ten ból moich kości, mojego serca, mojej duszy. Jakbym miał przeczekać to cierpienie, bo już wystarczająco długo skomlałem do boga o pomoc. Wciąż próbuję w swoim wnętrzu znaleźć filozofię, taką teorię wszechświata, która nie odtrąca mnie jako człowieka, nie czyni ze mnie potwora, a jednak dalej pozwala mi istnieć sensownie wśród ludzi. Wciąż szukam teorii, która mówi mi, że stoję mimo ewidentnego oddychania prosto w ziemię. I to wcale nie jest tak, że jestem głupim idiotą, który zaprzeczy nawet prawom fizyki tylko po to, żeby czuć się dobrze we własnej skórze. To wcale nie jest tak, że próbuję się okłamywać, bo to właśnie leży u podstaw moich poszukiwań — aby nie kłamać sobie w oczy. Nie ma też nikogo, bo nikogo nie dopuszczam na tyle blisko, żeby mnie poznał, przecież jak można mnie poznać skoro ja w ogóle nie mam na nic planu. Także w życiu mam porządek, taki jakiego nigdy nie miałem, wszystko jest poukładane, czyste, wyprane, a nawet niepozaginane (mimo że nie używam żelazka). W pracy jak zawsze jestem świetny, tylko tym razem jest inaczej, bo jestem jak robot, w nic nie wkładam serca za to sto procent staranności. Uważam to nawet za zabawne, że pracuję wciąż z ludźmi, z tłumami ludzi i oni zdają się mnie lubić. Nie wstydzę się nawet przed większymi grupami, umiem nad nimi panować. Nawet finansowo mi się udaje, ale cena jest ewidentnie za wysoka. Właściwie to wszystko chyba robię nie tak. No ale przecież czekam. To czekanie mnie przecież usprawiedliwia, przecież. Przecież kurwa. 

Kiedyś byłem słońcem, z całą sumą obiektów orbitujących. Szczyciłem się tym, kim byłem, byłem dumny. Wiem, że większość roboty odwalał za mnie alkohol i że wszyscy wokół piją, tylko ja nie. Tak cholernie trudno odnaleźć się w takim świecie. Powoli zapominam jak to jest mieć myśli przepełnione procentami, jak to jest kiedy one nimi nasiąkają — jedne drugimi i drugie pierwszymi. Kiedy ja nasiąkam, mój mózg wpada w depresje, ale pewność siebie wciąż drży jak ziemia po wybuchu bomby. 

Cała ta filozofia wciąż zdaje mi się tylko paplaniną, o wszechrzeczy, wszechświecie, których nigdy, w żaden sposób nie pojmę. Mówi się, że substancje dają taką duchową czystość i moc — no ale właśnie po to są substancje, tak mocno zmieniają percepcję. Nie jest mi nawet jakoś specjalnie z tym wszystkim źle, cierpienie jest na znośnym poziomie. Tęsknota za młodym i nie tylko drąży mnie tak cholernie mocno codziennie, jest tak głęboko, że aż ciężko mi się do niej przyznać. Nawet przed samym sobą. Nawet przede mną. 

Co jednak niszczy całą moją cierpliwość to kapiący mi na czoło czas, drążący coraz większe bruzdy pod moimi oczami. Znów przyszła jesień, a ta pora roku to właśnie ten moment kiedy uświadamiamy sobie najbardziej, że wszystko przemija. Liście żółkną, pomarańcz owieją i spadają, ale ja jestem tym drzewem. Drzewem, które cierpliwie czeka na kolejną porę roku, drzewem, które zimą odpocznie od tej całej fotosyntezy, od tego pozyskiwania dziesięciu procent. 


Może na tym właśnie to polega, że muszę się nauczyć cieszyć. Nie cieszyć z czegoś, z kogoś, z jakiejś sytuacji. Muszę się nauczyć cieszyć wtedy kiedy nie zachodzi fosforylacja fotonów. Może wystarczy mio cierpliwości.