Spieszmy się kochać ludzi.

Właśnie w tym widzę problem, że tak szybko odchodzą. To wcale nie czyni miłości łatwiejszej i takiej bardziej instant jak ów ks. Twardowski to napisał. Można by wręcz dość do wniosku, że cholera nie chce mi się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą. Cóż za marnotrawstwo energii! Cóż za marnotrawstwo układu nerwowego!


Tym razem nie mówię tutaj o kochaniu jednej osoby, mówię o ogólnej miłości do ludzi — takiej, która jest naszym wyborem i nie ma od tego odwołania. 


Ostatnio żyję bez takiej miłości, która mnie kiedyś totalnie przepełniała. Jestem jak pieprzony robot, jak jakaś maszyna. Chciałbym wierzyć, że nie mam na to wpływu, ale doskonale wiem, że podjąłem sam decyzję o byciu właśnie takim. Tak to ja wybrałem bycie takim, bo zwyczajnie boję się kochać ludzi. Pisałem już o tym i nie mam zamiaru się powtarzać. Chcę to zmienić, chcę znów być wypełniony tą miłością i strach wzbiera we mnie po samą szyję, normalnie drżę jak przed największym koszmarem. 


Wbiję się tutaj z małą dygresją. Ostatnio miałem koszmar, z gatunku tych horrorowych. Dosłownie był stary dom, była samotność, był duch, który mnie straszył, otwierał drzwi i szafki. Robił hałas. Sen ten był niesamowicie realistyczny, tak realistyczny, że śniąc nie miałem najmniejszego pojęcia, że śnię. I wiecie co? Nic. Nie bałem się tego. Kompletnie nie czułem strachu, nawet mnie to bawiło, trochę złościło. Śmiałem się z ducha na cały głos, wyśmiewałem go, że jest taki bezcielesny i że nic mi nie może zrobić. Duch zdawał się złościć i psocił jeszcze mocniej, ale w ogóle mnie to nie ruszało, wręcz jeszcze bardziej upewniało mnie w tym, że jest to istota kompletnie niezagrażająca mi żaden sposób. Pamiętam, że uznałem, że sam mam duszę, tak samo jak ten duch i moja dusza jest silniejsza.


Tak więc nie boję się duchów, nie boję się dostać w ryj, jako ktoś, kto ma ataki paniki od dziecka, myśl o śmierci jakoś mnie nie przeraża, ale boję się kochać. O pierdolona ironio! Także koniec z tym pierdzeniem w stołek ze strachu, koniec z tym chowaniem łba w piasek. Koniec pierdolenia. Rozpoczynamy operację otwierania się na ludzi i kochania ich tak jak należy. A jak odejdą? Taka ich cecha wspólna, trzeba to zaakceptować. 


Trzymajcie kciuki.