Nikt tak pięknie nie pisze o miłości

Ostatnio mam wrażenie jakbym miał zaraz zwymiotować i to wcale nie w sensie metaforycznym. Tutaj wcale nie chodziło o dziewczynę, ale zwyczajnie, któregoś dnia jechałem tramwajem i z okna zobaczyłem to. Wysiadłem na następnym przystanku, cofnąłem się, wszedłem tam do środka i zrobiłem to. Nie wiem sam dlaczego, nie wiem po co, jakby to nie miało sensu. Wróciłem do domu, usiadłem i zwyczajnie myślałem. Myślałem długo jakby we mgle, zawieszony, próbując coś z tego zrozumieć. Miałem wrażenie jakbym popchnął jakiś kamyczek, malutki, mikroskopijny kamyczek, a kiedy on tylko spadając oddał cały swój pęd czemuś większemu to poczułem przerażenie. Chęć wymiotowania. Dziwne ciarki na skórze, jakich nie czułem od lat, od wtedy kiedy byłem tak cholernie mocno zakochany i zraniony... Te dziwne ciarki na skórze po tym wszystkim wróciły. Pytacie "dlaczego?. Ja też pytam. 


Zacząłem tak cholernie klasycznie, wziąłem Pachelbela, Canon in D nawet kurwa nie rozumiejąc co w ogóle oznacza to całe "D". Teraz rozumiem, ale to nawet nie o to chodzi. Sam nie wiem, o co chodzi tylko się domyślam, że ma to coś wspólnego z tym zimowym wieczorem, gdzie na dworze było z -20, ale we mnie było milion słońc. Całowaliśmy się w środku nocy, na środku pokoju, jakiejś świetlicy, leżeliśmy na podłodze i wtedy nic nie było ważne. Miałem wrażenie, że rozumiem, że pojmuje całkowitą istotę wszechrzeczy, że rzeczywistość stanęła przede mną otworem, że wszyscy wielcy fizycy mogą mi teraz zazdrościć, bo nie mam pytań. Do dzisiaj jestem pewien, że było tak właśnie, że wtedy właśnie rozumiałem. Czas jednak zadymił moje wspomnienia, czas zatarł to co wtedy było dla mnie tak doskonale jasne. Myślałem, że pozostanie tak już na zawsze, że raz jeden w życiu przyszło mi poznać cud, i że wszechświat wymaga ode mnie, abym o tym zapomniał. Ale...


Przerzuciłem się na Hisaishiego, Howl's Moving Castle. To wcale nie było takie łatwe jak myślałem, kosztowało mnie to tak cholernie wiele nerwów, wręcz jakiegoś płaczu, czy czegoś w tym rodzaju. Grałem, grałem i jeszcze raz grałem. Do dzisiaj nie umiem nic z tego sensownie zagrać, ale to jakby wystarczyło, bo w międzyczasie działo się coś wokół mnie. Ćwiczyłem i wciąż to robię, chociaż ciągle, bez przerwy upadam na kolana i nie mam siły. Nie mam siły, nie mam siły. Płaczę klęcząc, jednak wstaję, czekam dwa albo trzy dni i wracam. Raz nawet dostałem gorączki, spałem jakieś 40 godzin. Nie przeszkadzało mi to, że jestem sam, bo wtedy na tym pierdolonym dywanie poznałem to coś. Tak cholernie się boję, ale wciskam te klawisze, na jakiejś taniej gównianej klawiaturze. Najpierw nie robiły one nic z tego co chciałem. Aż jednego dnia, w jednym momencie, moje palce jakby zrozumiały. Mój umysł się rozświetlił, i to, co było zwykłym D, G, A#, D, C# stało się melodią... W końcu popłynęła ze mnie jakaś melodia. W końcu... Leżałem już krwawiąc zasychającą juchą, leżałem już wyschnięty w złym słońcu, jak ziarno kawy. Bo w końcu o tym jest ten pieprzony blog. 


Odpuściłem jednak Hisaishiego, bo może Japończycy to zbyt wysokie progi dla mnie i zamiast próbować na siłę pchać w siebie pamięć mięśniową próbowałem zrozumieć. Jaka jest cała historia tego gówna? Przecież kiedy to już rozumiałem, dużo lepiej niż w tym momencie. Zacząłem więc mozolnie zdobywać wiedzę, czytałem, szperałem, próbowałem to lepiej poznać i wtedy nastąpił ten moment...


Wziąłem nuty i znalazłem jakiś artykuł jak to czytać. To proste właściwie, zajęło mi jakieś 15 minut, żeby zrozumieć podstawy. A po godzinie załapałem. Szukałem czegoś do zagrania. I, o ironio! O pierdolona ironio. Motyw z filmu o Harrym Potterze. Szkoda, że nie macie pojęcia jak to jest śmieszne. Wziąłem te nuty i zwyczajnie próbowałem to zagrać. Próbowałem chyba przez godzinę. Nie szło mi, nie szło mi. Nie denerwowałem się i nagle gdzieś coś jakby kliknęło. Coś zaskoczyło. Zagrałem to. W ciągu pół godziny skończyłem pół arkusza. Nie macie pojęcia, jaki to był dla mnie wysiłek emocjonalny. 


I wtedy nastąpiła ta noc. Nie mogłem spać, było mi za gorąco, było mi za zimno, za twardo, za miękko, za głośno, za cicho. Nie do spania. Wtedy, kurwa zamknąłem oczy i sobie to przypomniałem. Mam ciarki jak o tym myślę... Miała na imię Ania. Leżeliśmy na jakimś dywanie na gołej podłodze, na dworze szalał mroźny wiatr. Nie znałem jej zbyt dobrze, ani mi się nawet specjalnie nie podobała. Kiedy mnie dotykała było jednak inaczej, kiedy dotykałem jej. To było jak zamknąć oczy i podróżować poprzez wszechświat z prędkością, o jakiej nie śniło się nikomu o zdrowych zmysłach. To było jak rozumieć, jak rozumieć, dlaczego to wszystko powstało. Z tego pieprzonego bólu po tym jak odeszła, wyparłem to uczucie z siebie. Każdy by tak zrobił, ale nie powinienem zapominać. Nie powinienem zapominać i właśnie sobie przypomniałem. I teraz nie wiem co jeszcze zagram, nie wiem co się stanie, wiem, że w końcu pamiętam. W końcu przypomniałem sobie. I nie umiem tego opisać. Nie umiem. Może kiedyś to zagram — taki jest mój cel chcę zagrać to co wtedy czułem, ale musi minąć jeszcze dużo czasu i chciałbym móc poczuć to jeszcze jeden raz. Tak intensywnie poczuć, bo tak naprawdę to już to poczułem tej nocy. I to jest właśnie to, co trzeba zrobić dla świata — poczuć to tak mocno, żeby to zagrać. I niczego nie jestem tak pewien jak tego właśnie. Niczego.