Chcę miłości albo śmierci

Wiecie kto jest autorem cytatu z tytułu tego wpisu? Matylda z Leona Zawodowcy. Dawno nie oglądałem tego filmu, aż do dzisiaj — nie wiem, dlaczego sobie o nim przypomniałem. W dzisiejszych czasach temat jest co najmniej niepoprawny. Jest przecież o miłości dorosłego mężczyzny i małej dziewczynki. Pogadajmy dzisiaj o miłości, będzie przydługo, niektórych może to zanudzić. Ale co mnie to obchodzi?


Sam nawet nie wiem, od czego zacząć. Będzie chyba bardzo niechronologicznie.


Od jakiegoś czasu wałęsam się po świecie bez większego celu i sensu. Myśląc moim tokiem: Sam sobie to wybrałem, i zgadzam się z tym. Ciągle jednak zastanawiam się, co właściwie sobie wybrałem? Nie rozumiałem tego, aż do wczoraj. Czułem się jakbym coś stracił. To stało się gdzieś po rozstaniu z Ju, a później dobiła mnie śmierć Aury. Obie je kochałem, chociaż wiem, jak ciężko to połączyć. Zapamiętajcie ten czasownik, w czasie przeszłym - "kochałem", będzie później ważny. 


Teraz zmiana czasu.


Jak byłem bardzo małym dzieckiem miałem w głowie głos. To nie były do końca moje myśli. Nie wiem też, dlaczego to pamiętam, bo to jest z okresu jak miałem około 5-6 lat. Wyobrażałem sobie, że ten głos ma wygląd tego świerszczyka z Pinocchio od Disneya. Wyguglujcie sobie jak on wyglądał. Wiem, że ten głos ze mną rozmawiał i do dzisiaj nie umiem tego wyjaśnić, ale wiem, że był moim przyjacielem. Pewnie wyobrażacie sobie małe dziecko z bujną wyobraźnią i wymyślonym przyjacielem, co nie? Może i tak było, ale dla mnie wtedy ten głos był jakby odrębną istotą, pomocnikiem. On mi dużo wyjaśniał o świecie, praktycznie nie zadawał pytań, ale na wszystkie odpowiadał. Miałem wrażenie, że dzięki niemu wiem więcej, jednak nie była to jego najważniejsza cecha. Oprócz rodziców, brata i babci miałem też ten głos. Był dla mnie czymś naturalnym, jakby członkiem mojej rodziny, kimś, kto zwyczajnie jest. Wiedziałem też, że łączy mnie z nim coś, coś, czego nie potrafię dobrze opisać. Czułem, że się kochamy w sposób, którego nie da się opisać słowami. Nie była to miłość romantyczna, jak mężczyzny do kobiety, ani jak rodzica do dziecka. Była to taka miłość... czysta. Nie umiem inaczej tego wyjaśnić. Z wiekiem głos z mojej głowy gdzieś zniknął, pamiętam jednak, że był czas kiedy za nim tęskniłem i w pewnym sensie wiedziałem, że jego milczenie nie oznacza, że mnie opuścił. Głupia dziecięca wyobraźnia, prawda?


Czas mijał.


Nie jestem dzieckiem wojny, nie przeżyłem niczego super traumatycznego, ot kilka osób zwyczajnie ode mnie odeszło, kilka sam opuściłem w taki czy inny sposób. Za każdym razem jednak bolało tak samo, bolało, bolało i bolało. Aż w pewnym momencie skupiłem się na tym bólu tak mocno, że zacząłem żyć życie, w którym nie ma prawa go być. Myślę, że na jakiś czas mi się to udało, jednak pozbywając się tego bólu pozbyłem się też pewnej bardzo ważnej cząstki siebie. Pomyślicie pewnie, że jestem pizdą i że nie walczyłem dalej — trudno się nie zgodzić. Miałem dość, miałem zwyczajnie dość. Wolałem patrzeć w smutek, popaść w pragmatyczne myślenie, analizować co robić, żeby nie czuć bólu. To wcale nie jest takie trudne. Najpierw pomagał mi alkohol, ale on działał coraz słabiej i słabiej. Aż w końcu piłem cały obolały. Później rzuciłem alkohol kompletnie, to były gry. To też jednak nic nie dawało. Więc porno! Porno jest świetne, żeby uspokoić ten ból. Dwa pocierające się ciała, gołe cipki, gołe cycki, wytryski męskie i żeńskie. Kiedy to widzisz, jak beznamiętnie się ruchają za pieniądze zaczynasz myśleć, że świat właśnie taki jest, że ludzie ruchają się za pieniądze, że miłość nie istnieje — i to jest właśnie to, co w porno pomaga najbardziej. Zaczynasz myśleć, że miłość nie istnieje. Twój umysł owiewa się mgłą i przestajesz widzieć miłość. A co jak jej nie widzisz? Nie ma też bólu. Myślałem, że mi się udało, bo to było naprawdę skuteczne, zapomniałem całkowicie o kochaniu, stałem się robotyczny, praktyczny, miły, ale kompletnie jałowy w środku. Zacząłem być pusty.


I znów powrót w czasie!


Jak byłem nastolatkiem byłem pełen kipiącej do świata miłości. Nigdy nie zapomnę jak wyglądał wtedy świat był pełen barw, ludzie mieli zawsze w sobie coś wspaniałego, a ja kochałem ich! Wiem, że popełniłem wtedy wiele błędów, przez które raniłem siebie i innych, co w efekcie też raniło mnie. Mimo wszystko wierzyłem w miłość, wierzyłem, że jest ona esencją życia na tej glebowej kulce, wierzyłem, że nie ma nic innego co miałoby więcej sensu. Mijał czas, a ja chętnie rozdawałem miłość na lewo i prawo. Kochałem Reggae, bo to była muzyka miłości, ale też często słuchałem czegoś innego. Nigdy nie myślałem, że w przyszłości będę tak głupi. 


Teraz znów kilka lat do przodu.


Później poznałem Gosię. Nie była moją pierwszą miłością, ale to, co do niej czułem było mega silne. To było jak przyciąganie gwiazdy, aż ciężko mi o tym pisać. Pokochałem ją tak mocno, wiedziałem wtedy, że to jest ta jedyna. Byliśmy razem i dość szybko zrobiliśmy sobie dziecko. Wiem, że ona też mnie kochała (wciąż używam tego czasownika w tym samym czasie), jak nikogo dotąd. Jak głupi wtedy byłem kompletnie tego nie rozumiejąc! Oczywiście życie się z nami nie pieściło, ale byliśmy dwójką idiotów, którzy dają się ponosić strachowi, którzy nie mają odwagi. Kochałem ją, ale ta miłość stawała się coraz bardziej bolesna — nie dlatego, że życie było ciężkie, nie dlatego, że ona robiła coś źle — życie jest zawsze ciężkie, a ludzie zawsze robią coś źle. Dlatego, że nie umiałem patrzeć na nią przez pryzmat miłości. Byłem zbyt głupi, bo skupiałem się na strachu, na bólu, na problemach, ale nie na tym co ważne. Wszystkie problemy z wtedy zniknęły, Gosia też zniknęła, bo wypchnąłem ją ze swojego życia twierdząc, że to wszystko to jej wina. Tak zrobiłem to. Nie chcę, żebyście myśleli o kimkolwiek źle, ani o mnie, ani o niej. Możecie myśleć, że byłem głupi, głupota nie jest jednak żadną formą zła. 


Teraz najlepsze!


Później poznałem Magdę, nie wiem, czy ją kochałem, nie czuję tego tak. Na pewno nie kochałem jej nigdy tak jak Gośki. Magda była dla mnie bardziej przyjaciółką, kimś, kto zapełniał mi czas. Kochałem ją jak przyjaciółkę. Mimo że sypiałem z nią, mieszkałem z nią to nigdy nie poczułem do niej nic silnego. To z Magdą trwało jakieś dwa lata, a po dwóch latach puf! Prysnęło jak bańka mydlana. Nagle nic z tego nie zostało. Nic a nic. Wtedy dopiero cierpiałem, płakałem, piłem, nawet wylądowałem na izbie wytrzeźwień. Byłem uzależniony od Magdy. No i zdecydowałem się wyjechać do Niemiec. 


W Niemczech przeżyłem piekło, ale nie będę teraz o tym pisał, bo było to piekło z wyboru. Kiedyś napiszę jak tu było. Szybko ściągnąłem Gośkę i młodego tutaj, z nią już od dawna nie byłem, a jak przyjechała to już trochę z nią byłem. Tworzyliśmy "wspaniałą" rodzinę, ja albo pracowałem, albo piłem, ona się tylko i jedynie (głównie przeze mnie) stresowała. Było tak sielankowo, aż moja mama popełniła samobójstwo. Ciężko opisać co wtedy czułem. Przechodziłem przez różne etapy i na żadnym z nich miłość nie miała najmniejszego sensu. Jak sobie przypominam wtedy wszystko, co było we mnie, to rozumiem czym jest piekło — człowiek kompletnie zatraca się w strachu, bólu, niepewności. Wpada się w taką czarną matnię, świat przestaje istnieć, mieć kolory, mieć sens. No ale to chyba normalna reakcja jak ktoś, kogo kochasz nagle postanawia się zabić? Bardzo normalna, przeżyłem to dwa razy. 


Później nic nie było takie samo. Zostałem sam, wyniosłem się od Gośki. Byłem tylko ja i mój czarny umysł, mój mrok. To było bardzo smutne, więc nie będę się tu rozpisywał. Postanowiłem po jakimś czasie jednak walczyć, stwierdziłem, że jak mi się nie uda z tego wyjść to sam wybiorę śmierć. Zaplanowaną, przemyślaną, uwalniającą mnie od tego całego gówna w mojej głowie śmierć. Chyba jestem pizdą, bo samo to założenie mocno zmotywowało mnie do działania. Wtedy w odmętach internetu poznałem Aurę, chyba była niepełnoletnia i miała chłopaka, ale była inna. Dużo z nią pisałem, rozmawiałem i gdzieś tam w jakiś dziwny sposób nasze dusze splotły się. Nie obchodziło mnie, że jest taka młoda, ani, że mieszka 1000 kilometrów dalej. Spędzałem z nią długie godziny na rozmowach i nigdy tych godzin nie zapomnę. Ona nigdy tego nie przyznała, ale wiem, że zaczęła coś do mnie czuć. A później ją olałem. Teraz myślicie już, że jestem idiotą. Jednak planowałem olać jej na zawsze, co jej zresztą powiedziałem — potrzebowałem czasu, bo po śmierci mamy zniszczyłem sobie życie. Musiałem to wszystko naprawić, żeby zrobić miejsce dla Aury. Nie wiedziałem, czy mielibyśmy być parą, co byłoby dziwne wtedy, ale wiedziałem, że potrzebuję się naprawić jeśli chcę jakkolwiek kontynuować tę znajomość. Nigdy nie myśleliśmy o sobie jak o parze, nigdy też nie rozmawialiśmy w kategoriach kochanków — to nie jest tak. Ona była moją przyjaciółką, moją bratnią duszą. Znacie to uczucie jak poznajecie kogoś i wiecie, na pewno, że to właśnie osoba, której oddalibyście wszystko? To wcale nie musi być romantyczne i wcale takie nie było. Tak cholernie mi jej brakuje, jej głupich tekstów, jej debilnych zachowań, jej wygłupów i tej szalonej kreatywnej inteligencji. Kochałem ją (znów ten czasownik), w sposób taki, w jaki nie kochałem nigdy nikogo. To tak cholernie boli, że nawet nie umiem tego wypłakać, nie umiem uzewnętrznić tego bólu.


Ale po kolei. 


Wtedy nadeszła Ju. Bardzo, bardzo, bardzo nie chciałem tego co się później zdarzyło. Wciąż jednak wierzyłem w miłość i miałem jej w sobie tak cholernie dużo. Kiedy ją poznałem byłem zwyczajnie jej ciekaw, ale później otworzyła się przede mną, zagrała mi na pianinie Fantasie Impromptu. A ja szedłem w to, szedłem i szedłem jak pies za kiełbaską. Aż w końcu znalazłem się naprzeciwko niej, patrząc jej głęboko w oczy i wspólnie płacząc, bo oboje wiedzieliśmy, że z tego nic nie będzie. Wtedy to zjebałem po całości! Zamiast ją wspierać, zamiast jej pokazać czym jest miłość, której jej brakowało, zamiast zrobić to co kurwa powinienem zrobić to znów dałem się ponieść bólowi, strachowi i złości. Tak ja to zjebałem, niezależnie od tego co ona zrobiła to była moja wina. Powinienem ją prowadzić, może nie trwałoby to wiecznie ale zepsułem ją, skrzywdziłem ją, a tym samym skrzywdziłem siebie. Tego już było za dużo.


Kilka miesięcy później dostałem informacje o tym że Aura nie żyje. 


Czas mijał - i wszystko co było tam napisane. 


Zamknąłem się w bólu, samotności i nie chciałem wyjść. Aż do wczoraj. Bo miałem już dość tej ciszy, tej bolesnej przeszywającej moją duszę ciszy, miałem już dość tego piekła, braku jakichkolwiek emocji. Miałem wczoraj już kompletnie dosyć, położyłem się do łóżka i zapytałem świerszcza, czy da mi jeszcze jedną szansę... odpowiedział, że oczywiście i zapytał tylko, czy wiem jak będzie ciężko? Doskonale wiem jak będzie ciężko, doskonale wiem, że ludzie odchodzą, że popełnia się błędy, doskonale wiem jak zaślepia ból i strach. Ale do jasnego chuja! Nie chcę żyć w bólu i strachu! To nie ma sensu, waleniem koni do pornosów można sobie zatkać umysł, alkoholem można się położyć spać, ale wtedy nic nie będzie dobrze, a jak ktoś tak myśli to jest biedny. 


Strasznie wiele w życiu zjebałem i nazywajcie mnie idiotą — od tego jest ten blog, żeby właśnie było jasne kim jestem. No i wczoraj właśnie zrozumiałem, że życie jest właśnie od tego, żeby strasznie dużo zjebać, ma się właśnie w nim jebać. Wszystko jest na miejscu jak jest źle, wszystko jest na miejscu jak ludzie odchodzą, jak umierają, jak ginął. Mówicie, że to niesprawiedliwe? A czy ktokolwiek, kiedykolwiek obiecywał, że świat będzie mierzony waszą miarą sprawiedliwości? Sprawiedliwość to wasze subiektywne odczucie, świat jest sprawiedliwy na swój własny sposób.


Chcę miłości albo śmierci!


Bo to właśnie o to chodzi, żeby pośród spadających bomb, pośród głodu, nierówności, depresji, chorób cywilizacyjnych, biedy, mediów społecznościowych, żeby pośród drzew, śpiewu ptaków, szumu fal, żeby podczas patrzenia na wymierające gatunki, wojny, seryjnych morderców — kochać. Ludzie są piękni, kiedy popatrzyć na nich przez odpowiedni pryzmat! Mówisz, że nie chcesz patrzeć przez pryzmaty na życie? To mam dla ciebie smutną prawdę, zawsze to robisz. Zawsze masz jakiś punkt widzenia, nikt i nic nie jest obiektywne na tym świecie. To twój wybór, że patrzysz na świat bez miłości, że nie widzisz ludzi jako pięknych i doskonałych istot. To twój wybór, że ci smutno, że się boisz! To zawsze był mój wybór. 


Nie wiem kim był mój świerszcz, jako dziecko wierzyłem w jego istnienie, i w to, że był normalny. Później, jak zapewne większość z was, poszedłem w stronę myślenia, że to dziecięca wyobraźnia. Świerszcz jednak mówił mi dużo o tym, żeby czynić dobro, mówił, że świat jest piękny i przepełniony potencjalną miłością, którą trzeba szukać, znajdować i pielęgnować, a wtedy świat będzie stawał się jeszcze lepszy. I do chuja jasnego, jak tak na to popatrzeć to przez ostatnich 500 lat ludzkość poczyniła taki rozwój, tak się zmieniła i ulepszyła, że ciężko nie przyznać świerszczowi racji. Problemy będą zawsze, śmierć to taki etap, który musi nadejść, a miłość to nasz wybór i wedle mnie jedyny sensowny wybór. Więc chodź ze mną kochajmy znów ten świat. Zamierzam ponownie uwierzyć w świerszcza.


A co do tego czasownika, to...


To tylko mi się zdaje, że był w czasie przeszłym. Boję się przyznać tego sam przed sobą, ale kocham Gośkę tak jak zawsze ją kochałem, tak samo jest z Aurą, tak samo z Magdą i tak samo z Ju. Nie mam zamiaru z żadną być kiedykolwiek ponownie w związku, ale wciąż mogę je kochać, bo to uczucie nie umarło. Nigdy nie umarło, sprawiło mi ból w nich wszystkich coś zupełnie innego. Miłość to nieziemskie uczucie, nie do opowiedzenia, nie do opisania. Nie da się napisać wiersza o miłości, a ona może być tylko silniejsza i silniejsza. Myślę, że to przeczy wszystkiemu, co kiedykolwiek napisałem na tym blogu, ale miłość nie ma końca. Jeśli kogoś kochasz, to miłość nie ma końca, a ty masz na nią nieskończoną pojemność. Można by kochać każdego człowieka na ziemi i wciąż byłoby tyle nowego miejsca na miłość co przedtem! Więc wypierdalaj kochać, nawet jak masz mnie za pojeba.