To takie oczywiste

Cześć mój braku czytelników! 


Mam dzisiaj kilka luźnych przemyśleń, kilka spraw, które gdzieś tam latają wokół mojej głowy.


Po pierwsze.

Zawsze mam to czego chcę, a nie mam tego czego nie chcę. Dziwne, ale tak jest. Kiedy popadam w totalną depresję, kiedy nie chcę nic nagle przestaje mieć cokolwiek. Jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało, w sensie, jak masz depresje to po co ci cokolwiek? Czy cokolwiek wtedy ma sens? Myślę, że w gruncie rzeczy cała zabawa polega na tym, żeby nie wpadać w depresje. Wiecie co? Jakiś czas temu pomyślałem sobie tak: "W sumie to mogę już być kierownikiem, w jakimś zajebistym miejscu, z mega dobrą renomą, ale żeby było kreatywnie, żebym mógł robić dobre rzeczy no i żebym miał szanse na rozwój." - Pomyślelibyście sobie, że pewnie to możliwe trzeba tylko od chuja pracy, wysiłku, starania się, poznawania ludzi itd. No więc potrzebowałem na to dokładnie 6 godzin poszukiwania, godzinę przygotowania, pół godziny rozmowy i trzy godziny dnia próbnego z podpisaniem umowy. Zaczynam pierwszego i wszystkie, dosłownie wszystkie punkty zaliczone. Serio! Ssijcie mi sutki — tak wy, bo i tak nie istniejecie. :* (Btw. Korzystałem ze sztucznej inteligencji, ludzie, jakie to narzędzie jest mocne, jakie to narzędzie jest potężne, nie macie pojęcia. Uczucie się z tego korzystać, bo za kilka lat bez tego będziecie jak niepełnosprawni). 


Po drugie.

Mam teraz trochę wolnego, ale zero pomysłów co z tym zrobić więc gram w gry, ale nie sprawia mi to przyjemności. Staram się dużo nudzić, nic nie robić, nie jeździć nigdzie, nie za dużo spacerować, mniej czytać zwyczajnie nudzić się i robić nudne rzeczy tak, żeby sobie regulować dopaminę. Ogólnie jest lepiej, codziennie jest lepiej no ale przez te całe wahania hormonów itd. Jestem taki jakiś bez emocji. Plan jest jednak wykonywany, nie poddaje się mimo bardzo, ale to bardzo częstego skakania po kręgach piekielnych. 


Po trzecie.

Pisałem wcześniej, że muszę sobie trochę odpuścić Aliyah itd. no ale jakoś nie mogę. Nie widuję się z nią za często, ale jesteśmy w stałym kontakcie. Im dłużej ją znam, tym więcej dostrzegam w niej wad, ale nie tak, że nie lubię tych wad — lubię, ale ona ich nie lubi. Właściwie to dzięki tym wadom, które zauważam naprawdę pogłębia się we mnie jakiś rodzaj uczucia, problem polega na tym, że nie jest to absolutnie żadna forma romantycznego uczucia. Mam wrażenie trochę, że otaczam ją jakimś rodzajem opieki, słucham jej, zadaje jej pytania, nigdy do niczego nie zmuszam, nigdy nie podejmuje za nią decyzji, ale cały czas staram się, żeby myślała samodzielnie. Myślę, że ona jako 19-latka na pewno nie patrzy na mnie jak na seksi tatuśka, ale doskonale wie, że może czerpać z tej znajomości korzyści. Trochę to wykorzystywać. Frajer ze mnie co nie? Daje się wykorzystywać małolacie i nawet nie zamoczę. Jakoś mi to nie przeszkadza, właściwie to lepsze niż seks — patrzeć jak osoba, którą kochasz, rozwija się, otwiera się, patrzy na świat inaczej, wychodzi z piekła. Nawet bym się cieszył jakby sobie znalazła jakiegoś fajnego chłopaka, problem polega na tym, że ona kompletnie nie rozumie swoich uczuć, kompletnie nie kuma, o co jej samej chodzi. Czasami wręcz muszę jej mówić co czuje, z czym ona oczywiście najpierw odruchowo się nie zgadza, a potem, często bez słów przyznaje mi racje. Ciężko komuś takiemu znaleźć sobie miłość. No ale zaczęła czytać książki, interesują ją te z dziedziny psychologii i często, coraz częściej sama analizuje swoje zachowanie pod innym kątem niż wcześniej. Stara się dostrzegać sprawy z innych punktów widzenia. Boże jak ja kocham patrzeć na te małe kroczki. Jak z nią skończę (wiem jak źle to brzmi), to będzie piękną, pewną siebie i mądrą kobietą. Może to pozwoli mi spłacić chociaż trochę kredytu zaciągniętego u karmy. 


Po czwarte.

Kocham Ninę Simon, ale bardziej kocham Arthea'e Frankin. To było tak dygresyjnie, ale w temacie, pamiętacie jak pisałem wam o Ju? Cholernie tęsknie za jedną rzeczą, jaka była z nią związana, o naszych rozmowach o muzyce, o naszym słuchaniu muzyki, o zachwycaniu się muzyką... to jest chyba to w czym się tak zakochałem, w tym, że ona ma muzykę w sercu. I serio, wiem jak to brzmi, żałośnie i debilnie, ale kurwa tęsknie za tym rodzajem muzycznej więzi. Czasami chodzę po ścianach z tej tęsknoty. W gruncie rzeczy wiecie zrozumiałem, o co chodzi w tej całej miłości jakoś ostatnio, a po rozstaniu z Ju próbowałem sobie usilnie wmówić, że wcale jej nie kocham plus tysiąc złych rzeczy o niej... Teraz jednak rozumiem, że wciąż ją kocham i że tęsknie i że to jest ok. W sensie nie jest ok, bo boli, ale jest ok tak się czuć i może i jestem debilem i frajerem, ale to też jest ok. Boże, ale zjebałem. Serio tęsknię do tego, żeby sobie z nią usiąść i zwyczajnie kurwa posłuchać muzyki i wiedzieć, że ona czuje te same ciary na plecach co ja. Słucham muzyki bez przerwy i kocham to, ale jak się robi coś, co się kocha z kimś, kogo się kocha to jest takie SUPER COMBO X1000. Jak przypierdoli mi kiedyś piorun w dupsko to będę wiedział za co. 


Raz staliśmy na dworcu z Duesseldorfie, pociąg spóźniał się godzinę, było już całkiem zimno. Siedzieliśmy na peronie, na zewnątrz, właściwie to ja siedziałem, a ona stała. Powiedziała, dawaj napiszę utwór na orchestrę. Myślałem, że chce to zrobić w domu, na nutach, ale ona zaczęła opowiadać o tym swoim utworze, grać go ustami, melodie, harmonie, instrumenty, budowała napięcie... a ja siedziałem tam i zachwycony jak debil słyszałem tą pieprzoną orchiestrę kiedy o niej mówiła, kiedy grała ją całym ciałem. Byłem w pierdolonym niebie. To był jedyny w swoim rodzaju utwór, nigdy nie zapisany, nigdy nie zagrany, nie istniejący,  ja miałem szczęście wysłuchać go od początku do końca. 


Po piąte.

Jest 3 rano, albo w nocy jak kto woli. Spać mi się chce. Dzisiaj był niby stresujący dzień, bo w końcu podpisałem umowę na pracę marzeń, musiałem przeprowadzić rozmowę itd. Wiecie co? Nie wiem, czy nawet przez moment się denerwowałem, ostatnimi czasy w ogóle się nie denerwuje, nie podchodzę stresowo do niczego. Ktoś mi mówi "Katastrofa się stała...", a ja odpowiadam: "Tja.". Trzeba zrobić coś nieprzyjemnego? Poniżającego? Niebezpiecznego? Nie wiem, czy coś z tych rzeczy w ogóle wywoła u mnie stres. Mimo wszystko potem położę się do łóżka, prawie zasypiam i nagle dostaję super, mega kurwicy. Serce wali mi jak szalone, czuję, że płonę tam w środku; Nie myślę wtedy o niczym szczególnym. Tak o. Dziwne nie?


Po szóste.

Ostatnio nadużywałem słowa "chuj". To nawet zabawne, że mam tego bloga zalinkowanego gdzieś w bio na Facebooku, a potem piszę o swoim fiucie. Pewnie myślicie, że to żałosne, że to uwłacza człowieczeństwu, że jestem pierdolnięty, że co ja tu wypisuje? I to też jest zabawne, że tak myślicie. 


Kocham was! Dobranoc :*