Mam kurwa dosyć!

 Ten wpis będzie bardzo emocjonalny, nie zalecam czytania.


Mam dosyć tej pierdolonej diety! Kurwicy dostaje jak widzę jedzenie, a jeszcze większej kurwicy dostaję jak się poddaję i czasami coś zjem. Wkurwiają mnie moje wymówki, takiej pizdy "mam zły humor", "dałem już radę tyle wytrzymać" i inne gówna. Wkurwia mnie wszystko, co związane z tą dietą, a szczególnie to, że muszę się cały czas pilnować, cały czas trenować siłę woli. Cały jebany kurwa czas! Nie mam chwili wytchnienia, bo nawet jak jem, albo pozwolę sobie na coś to już planuję kolejne kroki. Mam kurwa dość, wolałbym wpierdalać wszystko, co wlezie i mieć w dupie, że jestem grubą jebaną świnią. Ciągle mam zły humor, nie mam ochoty na ludzi i wkurwia mnie to, cały czas, nieustannie, rano i wieczorem wkurwia i wkurwia. Nie cieszę się na to jak wyglądam, bo ciągle uważam, że jeszcze za słabo, jeszcze za mało. Ciągle tylko widzę negatywy. Mam kurwa dosyć!


Mam dosyć tej abstynencji seksualnej i braku pornosów! Nosi mnie po ścianach kurwa, jestem ciągle napalony i wkurwiony! Cały jebany czas! Jak tylko widzę jakąś kobietę, która mi się podoba od razu czuję to w majtkach. Stoi mi jak mnie jakaś przytula albo za blisko stoi. Co z tego, że nie oglądam porno? Pornosy mam cały czas w wyobraźni, są ciągle w mojej głowie. Kurwicy dostaję od tego gówna. Strasznie mnie to wkurwia! Jak sobie wyobrażam ile jeszcze muszę przejść, ile jeszcze muszę wytrzymać to zwyczajnie klękam w duszy i nie wierzę, że dam radę. Przestaję w to wierzyć co wkurwia mnie jeszcze bardziej! Kurwa! 


Mam dość tęsknoty za pierdolonym kotem! Wkurwia mnie to, że jebany kot sobie poszedł i że go nie znalazłem. Czuję się winny tego jebanego gówna! Ciągle zarzucam sobie, że mogłem jej nie wypuszczać i żaden sensowny argument do mnie nie przemawia. Tęsknie za nią, szukam jej po całym domu, ciągle patrze tam gdzie spała. Wkurwia mnie, bo to tylko kot, wiecie tylko kot, a jednak czuję się jakbym znów stracił kogoś ważnego. "Nauka odpuszczania" - w chuju mam taką naukę! Pierdolę taką naukę! Jak można nie tęsknić, jak można nie cierpieć z takiego powodu? Co ja jestem mnich buddyjski? Pierdolę mnichów buddyjskich i tego jebanego kota. To nie boli cały czas, to boli za każdym razem kiedy szukam kota. Jak wstaję rano myślę tylko o tym, żeby dać jej jedzenie, ale jej już nie ma i... mam dosyć kurwa! 


Wkurwia mnie, że wszyscy dookoła piją i się przy tym dobrze bawią! "Nie pij alko, bo to nie zdrowe" - a potem patrzysz na tych ludzi, którzy świetnie się bawią, popełniają tysiące błędów, patrzą na ciebie jak na jakiegoś zjeba, kosmitę, bo nie pijesz i cały czas tylko stoisz ze szklanką wody. Wszyscy myślą, że jesteś pojebany, pierdolony psychopata. Niby ci gratulują, ale kompletnie, całkowicie nie kumają. Nikt nie jest po mojej stronie. Wkurwia mnie to, nie to, że mam ochotę się napić, bo nie mam, ale wkurwiają mnie ludzie dookoła, którzy to robią. Cały czas muszę trzymać się sztywno, trzymać fason... mam kurwa dosyć!


Wkurwia mnie ta nowa praca! Ojezu jak mnie to gargantuicznie wkurwia! Próbuję kochać ludzi, podchodzić do nich z miłością, ale oni mnie zwyczajnie, bez przerwy, bezapelacyjnie wkurwiają. Jest tam co najmniej z pięć osób, którym bym ze szczęściem w sercu wyjebał z zęby i patrzył jak wiją się w bólu na podłodze! Czasami sobie wyobrażam, że walę komuś w ryj i on krwawi po ścianach... ja pierdolę. Oni tak cholernie nie mają pojęcia o tej robocie, tak cholernie są nudni i się opierdalają, chwalą się ciągle jacy to oni nie są zajebiści, a ja zaciskam zęby i siedzę cicho jak myszka. Bo nie umiem się chwalić tym jak jestem zajebisty i wcale nie czuję się zajebisty, chociaż obiektywnie to odpierdalam tam kurwa z 10 razy więcej niż ktokolwiek. Już teraz, już w trzeci dzień. Poza tym wszystko jest takie elegenackie, takie... nie w moim stylu kurwa! W chuj mi nie pasuje to miejsce i czuje się jak tania kurwa, że robię to za pieniądze. Wcale nie daje mi to szczęścia, że super zarabiam i jestem managerem i nigdy nie dawało. Mam tego kurwa dosyć. 


Jest mi smutno, bo czuję się samotny, nie lubię tego uczucie samotności. Wcale nie jest fajnie być samotnym wilkiem, tęsknię za jakimś związkiem, za miłością za kimś, kto jest ze mną. Wkurwia mnie jednak jeszcze bardziej, że wcale nie wierzę, że to możliwe, bo wiem, że wszystko się kończy i rozpada i ludzie odchodzą i umierają. Idealizuję stare związki i nie wierzę w nowe — co to za festiwal pojebania? Ciągle poznaje nowych ludzi, ale nie mogę poznać nikogo kto by w jakikolwiek sposób do mnie pasował. Jestem taki niedopasowany, taki dziwny, mam tak najebane w głowie, moje myślenie jest tak kompletnie inne od wszystkich tych ludzi — tak cholernie często brakuje mi Aury, bo to do dziś była jedyna osoba, która to rozumiała i w jakiś sposób kochała. Od kiedy ona nie żyje mam kurwa dość, mam dość, mam tak bardzo kurwa dość wszystkiego. Mam dość tego, że ona była tak wyjątkowa, taka jedna na kilkanaście miliardów. Nigdy nie znajdę drugiej Aury i wiem, że powinienem przestać szukać, przestać próbować, ale robię to automatycznie — szukam w kobietach cząstki jej. Ale żadna kobieta, którą poznałem nie jest ani tak inteligentna, ani tak kreatywna, ani tak zabawna, ani tak mnie nie rozumie. Nie tęsknie za Ju, byłą żoną, Magdą ani żadną inną laską —  ale tęsknię za Aurą i nie umiem przestać. Wkurwia mnie to, że nie umiem sobie tego odpuścić, że nie umiem zrozumieć, że ona nie żyje, nie ma jej nie istnieje więcej. Wymazała się kurwa z tego świata. Wkurwia mnie to, że to zrobiła, że nie zabrała mnie ze sobą, że mi nie powiedziała... rozumiecie? Kurwa! Nie wiem, co zrobić, bo przez to żadna kobieta, nikt kogo poznaje nie zdaje mi się atrakcyjny na tyle, żeby mi się coś z tą osobą chciało dalej zrobić, to mnie blokuje. Kocham Aliyah, ale absolutnie nie tak jakbym chciał kogoś kochać — szczerze mówiąc to nie odzywałem się do niej od piątku chyba i jakoś dalej mi się nie chce. Oddałbym każdą rozmowę, z każdą kobietą za jedno zdanie z Aurą... oddałbym wieczność z każdą kobietą na świecie za jedną minutę z Aurą. Wkurwia mnie to, że ona nie żyje mam tego dosyć, że jej nie ma, że nie mogę do niej napisać ani nic przeczytać od niej. Wkurwia mnie to, że nie mam kogo tak jak jej uwielbiać, tak idealizować. Wkurwia mnie i mam dosyć tego! 


No to się rozpisałem... Tak mam dosyć, ale to nie znaczy, że zrezygnuję z diety, albo abstynencji jakiejkolwiek. Mam dość na maksa! Może z tej pracy zrezygnuję, bo serio nie umiem się tam odnaleźć, nie ma tam co robić, wszyscy noszą nos wysoko. No ale nie wiem, nie chcę podejmować decyzji w emocjach. Z tym że dlaczego miałbym 5 dni w tygodniu przychodzić do pracy, która mnie wkurwia? Pewnie większość z was tak robi, bo [wstaw ważny powód] - fajnie, że z ważnego powodu marnujcie sobie życie, bo życie to czas, nie ma żadnej innej sensownej waluty, nie ma nic co jest ważniejsze od czasu. Jeśli wasz, i mój czas, przez większość czasu nie będzie wartościowy, to zjebaliście i ja zjebałem. Rozumiecie? Nie ma pieniędzy, nie ma rzeczy jest czas. W tym kraju (Niemczech) wcale nie trzeba dużo zarabiać, żeby normalnie żyć, ale można mieć fajną pracę, z fajnymi ludźmi. Muszę to poważnie przemyśleć. 


I nie bierzcie tego tak mocno na serio, to tylko emocje. Musiałem to z siebie wyrzucić. Kocham was mimo to, że nie istniejecie :*

Pożegnanie kota

Cóż ten moment musiał nadejść, byłem na to przygotowany. Kot zniknął i się nie pojawił, szanse na to, że żyje są znikome. Myślę, że zrobiła to specjalnie... w sensie,  jakoś tam to zaplanowała, bo w nocy przed zniknięciem zachowywała się co najmniej dziwnie. Położyła się tam, gdzie najczęściej siedzę i jak przyszedłem to dała się pogłaskać, popatrzyła na mnie i wyszła — nigdy tak nie robiła. Już nie wróciła. Przeszukaliśmy z Noah całą okolicę, w granicy około kilometra, sprawdziliśmy każdy skrawek ziemi, każdą dziurę, każdy pojemnik, wszystkie możliwe fora, schroniska dla zwierząt. To było jakiś tydzień temu. Do dzisiaj miałem nadzieję, ale już ją straciłem. Pewnie zapytacie, dlaczego wypuszczałem kota? Od kiedy ze mną mieszka miała wolność wyjścia na zewnątrz. Czasami wracała trochę obita, czasami zajmowało jej to ze dwa dni, zanim wróciła, ale zawsze wracała. Myślicie pewnie, że jestem nieodpowiedzialny? Dla mnie nieodpowiedzialne jest nie pozwalać kotu żyć i zamykać go w domu z tak zwanej "troski" i "miłości". Szczerze mówiąc wolałbym cieszyć się jeden dzień wolnością niż żyć 50 lat w zamknięciu. 


Są oczywiście pozytywy: Nie muszę sprzątać i nie muszę kupować jej żarcia. Będzie mniej sierści, nikt mnie nie będzie wkurwiał w nocy śpiąc ze mną cały czas i chrapiąc (tak chrapała jak skurwysyn). No i na tyle pozytywów, bo właściwie to jest dziwnie, smutno i tęsknie. Brakuje mi tego małego skurwysyna, ale cieszę się, że miała tu naprawdę fajne życie i jestem z siebie dumny, bo dobrze o nią dbałem. Zdawała się być szczęśliwa. W zeszłym roku zachorowała na coś (znów) i trochę jej zajęło, zanim doszła do siebie, no ale byłem cały czas przy niej. Właściwie to już wtedy myślałem, że zdechnie, bo no było z nią źle. Kilka dni leżała bez sił na nic. 


Nie lubię dzielić się negatywnymi emocjami więc od dwóch dni dosłownie do nikogo się nie odzywam. Nie napisałem nawet jednej wiadomości do Aliyah i jakoś nie mam na to weny. To nie ma z nią nic wspólnego, ale myślę, że lepiej jak zostanę trochę sam i poczekam aż mi przejdzie. Ona to zrozumie, a i tak pewnie ma swoje sprawy. 


Teraz z innej beczki:


Miałem dzisiaj pojebany sen. Śniło mi się, ze jakiś koleś utopił się na basenie i ja byłem tam. Nie znałem typa, ale ratowniczka wciągnęła jego ciało na brzeg, posadziła na jakimś krześle i czekała chyba aż przyjadą jakieś służby. Gościu zaczął niesamowicie szybko się rozkładać (było lato i gorąco) i śmierdzieć. Najlepsze jest to, że w sumie miałem to w dupie, ale tak jebało, że się obudziłem. Okazało się, że sąsiedzi z dołu coś tam robili i jebało jak skurwysyn w całym pokoju. To jacyś bułgarscy Turcy, chuj wie co. 


Oraz z jeszcze kolejnej innej beczki:


Mam nową pracę. W czymś przypominającym państwową firmę to znaczy, nie jest to państwowa firma, ale na warunkach państwowej firmy, bo jest to w pewnym sensie miejsce pracy chronione jakimiś tam specjalnymi przepisami. Z tego powodu mam np. 30 dni urlopu w roku (na wstępie!), niezłą wypłatę, fajne stanowisko (coś tam coś tam kierownik), chronione miejsce pracy... no... ale... jest nudno jak cholera. Nudzi mi się tam maksymalnie. Gdzieś tam poznaje nowych ludzi i jest super. Wczoraj nawet poznałem dwie fajne dziewczyny, jedna to Koreanka druga jest z Albani — obie słodkie jak miód i już się lubimy. Mimo wszystko jednak dieta i kot dobijają mnie tak mocno, że serio nie mam ochoty na żadne romanse, chociaż muszę przyznać, że napięcie seksualne rośnie we mnie cały czas, nie jest to ani przyjemne, ani fajne, ani motywujące no ale wiecie: Per aspera ad astra. Czy coś tam. 


Nie mam nawet jakiejś większej ochoty na pisanie tego teraz, piszę, bo mam takie założenie i trzymam się planu, bo drogie dzieci, jakie jest nasze motto: 


Motywacja znika szybko, a jedyne co da nam sukces to wytrwałość! 


Taka nauka dla was: Nie opierajcie się na motywacji, bo ona jest gówno warta, jest chwilowa, jest jak budowanie związku na seksie: To nie zadziała. Opierajcie się na wytrwałości. Motywacja jest tylko fajnym dodatkiem, który czasami umila wkurwiające dążenie do celu.


Muah! Moi kochani nieistniejący czytelnicy! 


Ps: Mam ochotę wrzucić sobie na fejsa jakieś fajne foto, gdzie wyglądam zajebiście, żeby ludzie (kobiety) mieli większą ochotę wklikiwać się w mój profil i wchodzić tutaj. Byłoby śmiesznie co nie? Chyba to zrobię, bo to pojebany pomysł. 


Maria Magdalena

No i napisała, żeby się spotkać. Wiecie co? Znów jestem głupi, bo dałem się ogarnąć strachowi. Dzisiaj przeszedłem jakieś 20 kilometrów, żeby trochę rozchodzić te emocje. Strasznie bałem się tego co czułem, ale to głupie, i ja jestem głupi. 


Spotkałem się z nią dzisiaj, popatrzyłem na nią, przytuliłem ją, powiedziałem jej, że ją kocham. Przy niej ten cały strach mi minął i wypełniło mnie to uczucie. Nie umiem tego nazwać, mamy jakieś połączenie, wiem, że mogę jej powiedzieć wszystko, dosłownie wszystko o sobie i wiem, że ona się tego nie przerazi, nie zwątpi we mnie i nie przestanie czuć tego, co czuje. Wiem też, że to, co ona czuje to też jest miłość. 


Po co z tym walczę? Po co? To przecież głupie. Wiem, że to uczucie jest czyste, obustronnie. Tam nie ma ukrytych intencji, nie ma. 


Czasami mam wrażenie, że ona jest o wiele mądrzejsza ode mnie — w sensie uczuciowym i emocjonalnym. Ona jakby patrzy na mnie jak walczę ze sobą, jak rozwijam się, uśmiecha się, że mi idzie tak mozolnie, trochę ją to bawi, że jestem jak taka glizda wijąca się na ziemi. Mam wrażenie, że ona doskonale zna efekt końcowy, wie co jest nieuniknione. 


Muszę jakoś wyłapywać te momenty mojej głupoty. Boję się jej powiedzieć jak mocno czasami czuje to co czuję. Muszę zebrać się na odwagę i jej to zwyczajnie powiedzieć. Powiedziałem jej dzisiaj, ale nie tak jakbym chciał. Po co muszę to zrobić? Nie wiem, wiem, że muszę. 


Boże daj mi mądrość i odwagę, bo wyraźnie obu mi brakuje. 


Kocham was! 

Co ja odpierdalam?

Mój kochany braku czytelników, musimy się poważnie zastanowić co ja odpierdalam, bo ja już sam nie wiem. Oto jak wygląda sytuacja:


Dość dawno temu zrezygnowałem kompletnie z oglądania pornosów i wszedłem na dietę — wszystko na raz. To wymagało niesłychanej jak na mnie cierpliwości i wytrzymałości. Nie było łatwo, ale przetrwałem, z tym że teraz obecnie wcale nie jest koniec. Brakuje mi jakichś 10 kilo do zrzucenia, a co do pornosów to będzie mnie pewnie do końca życia trzymało. Uwierzcie mi jednak lub nie ale siła woli to coś, czego ma się zapasy, to znaczy, że nie można walczyć ze sobą w nieskończoność — kiedyś w końcu wyczerpuje wam się siła woli (tak to udowodnione naukowo jakbyście się chcieli przypierdalać, ale szukajcie sobie źródeł sami). Nie wiem, czy wiecie, ale ograniczanie dwóch najbardziej uzależniających rzeczy w życiu mężczyzny na raz, wymaga jakiejś gargantuicznej ilości siły woli. Prawdę mówiąc, to nie wiem skąd ja biorę tę siłę. Serio sam sobie się dziwię, że udało mi się tyle wytrzymać. Bardzo, ale to bardzo motywuje mnie miłość do wszystkiego — no ale wiecie, ja jestem sceptykiem więc wciąż podważam swoje własne zdanie na temat wszechświata, więc ta miłość do wszystkiego też taka czasami wymuszona jest. No ale dobra, mimo wszystko, wciąż jakoś daję radę. Jest ciężko. Nie marudzę, ale stwierdzam fakt. Jest kurwa bardzo ciężko. To codzienna walka, jestem głodny, mam ochotę na cipki w internecie, a później jestem głodny i mam jeszcze większą ochotę na cipki w internecie. 


Powiedzmy, że jesteśmy na 11% wielkiego planu. Wszystko, o czym wyżej napisałem zalicza się właśnie do tego planu. Wcale nie jest tak, że mam się zamiar zatrzymać jak schudnę, albo jak stwierdzę, że mi już porno niepotrzebne... nie to dopiero początek. Przez cały czas ma być tak ciężko jak jest. Mam zamiar walczyć aż do samego końca, już dawno przekroczyłem swoje limity — to znaczy, że mam jakieś nowe. Tylko gdzie? Muszę to wiedzieć. Mam nadzieję, że rozumiecie ile wysiłku wkładam w to, żeby się naprawić. To oczywiście nie są tylko te rzeczy, bo bardzo, ale to bardzo staram się nikogo nie krzywdzić. Nie staram się naprawić krzywd, które wyrządziłem, ani przepraszać, bo nie mam na to ani siły, ani zdolności, ani odwagi, ale staram się nie czynić nowych szkód. Może kiedyś w przyszłości uda mi się coś naprawić co zepsułem, ale wiem, że teraz nie miałbym na to w ogóle siły, ani odwagi. I to jest ok, to jest ok.


No i pojawia się Aliyah. Nie zrozumcie mnie źle, ona mnie na pewno nie kocha, w sensie pewnie mnie uwielbia, spędza ze mną dużo czasu, pewnie ma z tego dużo korzyści, bo powiedzmy, że może trochę nadrabiam jej to, czego nie zrobił dla niej ojciec. Naprawdę bardzo się starałem i wciąż staram w żaden sposób tego nie spierdolić. Nie chcę ani jej skrzywdzić, ani w sobie rozkochać. Żadnej z tych rzeczy nie chcę. To nie było ani przez moment seksualne, romantyczne ani nic z tych rzeczy. Do wczoraj. Do wczoraj, kurwa. Widziałem w niej dziecko, kogoś, kim trzeba się opiekować, ale wczoraj zobaczyłem w niej kobietę. Piękną, silną, cudowną, mądrą i cholernie, ale to cholernie inteligentną kobietę. Wcale nie chciałem tego widzieć, nie chciałem, żeby tak się stało. Wciąż nie chcę, żeby to się działo. To było jakby mi ktoś przyjebał najpierw w mostek, a potem w jaja. I przez to ona zyskała zbyt wiele władzy. Ja się cieszę, że ona mnie nie kocha. Cieszę się, bo jakby mnie kochała to byłbym zgubiony. Bardzo zgubiony, bo nie oparłbym się jej. Nie miałbym tej siły. Domyślam się, że jakaś część z was myśli sobie: dlaczego nie? Dlaczego nie chcesz pozwolić sobie na szczęście? I inne pierdolenie. 


Odpowiem wam.


Po pierwsze nie jestem gotowy na żadne romantyczne związki. Jestem zbyt niedojrzały (co chyba umiecie sami zobaczyć jak czytacie tego bloga) i bardzo boli mnie, że do tej pory skrzywdziłem tyle osób. 

Po drugie gubię się jeśli wchodzę na grunt uczuć, zawsze się gubiłem, zawsze też okłamywałem siebie i cały świat, że wiem co robię, ale nie wiem. Nie wiem teraz też co mam z tym zrobić, z tymi uczuciami co są we mnie. Nie umiem sobie radzić z takimi rzeczami. 

Po trzecie, boję się, że mogłoby się okazać, że ona jednak coś do mnie czuje. To byłaby już kompletna katastrofa, bo chyba bym tego nie wytrzymał. Nie czuję się godny czegoś takiego. Śmiejecie się? Naprawdę nie czuję się na tyle wartościowym człowiekiem. 

Po czwarte. Już tak bardziej pragmatycznie. Ona ma dziewiętnaście lat! Jest między nami przepaść... rów mariański, a ja jestem tylko samcem i jestem tego świadom. Myślicie, że odpierdala mi na myśl o jędrnych 19-letnich cyckach? Nie jest tak. Odpierdala mi, bo nie widzę w tym argumencie sensu... 

Po piąte: Wcale nie uważam, że takie uczucia czynią człowieka szczęśliwym. Wiem, zaskoczenie dla was, ale nie uważam, żeby właśnie to, zamiast mojej ciężkiej drogi do przebycia, mogło mnie uszczęśliwić. Nie mówię tu o czarnych scenariuszach... właściwie to sam nie wiem, o czym mówię...


Podsumowując wszystkie, bardzo silne, bardzo logiczne argumenty muszę w końcu zrozumieć, że to wcale nie jest dobry pomysł. Muszę się skupić na tym, żeby zapomnieć o tym temacie. 


Wiecie, że ona jutro napisze do mnie z pytaniem, czy się spotkamy? Bo ja wiem. W piątek zaczynam nową pracę i być może to pozwoli mi przestać myśleć o niej. 

Napisać nienapisywalne

Wczoraj wydarzyło się coś, czego nie umiem w jakiś sposób do dzisiaj udźwignąć. Piszę to na pewno w emocjach, jestem jakiś taki rozgorączkowany, ciężko mi się skupić, nie jestem jakoś bardziej szczęśliwy niż zwykle, ale na pewno jestem przerażony. Jak zwykle piszę to, żeby sobie poukładać w głowie pewne sprawy, żeby samemu siebie lepiej zrozumieć. Nie wiem, dlaczego, ale ten dziwny rodzaj ekshibicjonizmu pomaga mi w dużym stopniu. Serio! Pisanie tego bloga jest lepsze niż terapia, jak ma się tak dużo spierdolone w głowie jak ja to wypisywanie się o tym i świadomość, że ktoś może to czytać jest bezcenna. Czasami wstyd mi jak cholera, ale z drugiej strony uświadamia mi to, że tak jestem żałosny i muszę z tym żyć, więc będę głośno o tym mówił — być może, aby przyzwyczaić się do swojego rodzaju inwalidztwa. Poza tym nie ma tu żadnego, dosłownie żadnego pieprzonego nadzoru, cenzury, niczego co mogłoby mnie wkurwiać. Jebany rok 1984 jest dzisiaj. Ale ja nie o tym...


Wczoraj wybraliśmy się z Aliyah do Hamburga. Nic specjalnego, zwykła wycieczka... po buty. Tak serio, u nas w mieście ciężko o jakiś dobry sklep, ale Hamburg jest totalnie inną bajką. Tam można kupić wszystko, czego sobie dusza zażyczy. Nie cieszyłem się jak dziecko na taki wyjazd, bo to w końcu tylko cholerny Hamburg i nic specjalnego tam nie ma — ot zwykłe większe miasto. Także poza moją zwyczajową, bezgraniczną radością nie miałem w sobie żadnych specjalnych emocji. 


Nie będę wam pisał sprawozdania jak to było, co się wydarzyło, bo tak serio mówić do pewnego momentu nie wydarzyło się nic wyjątkowego. Tak, wiem o jednym muszę napisać, chodziłem za Aliyah po wszystkich możliwych sklepach i aktywnie brałem udział w zakupach — nie przepadam za tym, ale z nią jakoś tak, łatwiej mi to przychodzi. Nie czuję się jakoś mega źle, z tym że wchodzimy do kolejnego sklepu gdzie nic nie kupimy. Ona wtedy jest szczęśliwa, a mi chyba na niczym innym nie zależy tylko właśnie na tym. Więc i ja jestem szczęśliwy. W sumie to ona kupowała, ja nie wydałem tam ani centa.


Oczywiście w międzyczasie poszliśmy coś zjeść — serio nic specjalnego, jakaś burgerownia, bo oboje uwielbiamy burgery (a kto nie ich nie uwielbia?). No ale było to gdzieś koło południa, a później na dosłownie cały dzień pogrążyliśmy się w tym konsumpcjonistycznym szale. Przeglądaliśmy tysiące produktów wytworzonych przez biedne dzieci z krajów Trzeciego Świata, przyłożyliśmy się do cierpienia i smutku poprzez kupowanie markowych produktów i wybrzydzaliśmy nimi jakbyśmy byli co najmniej z rodziny królewskiej. Cóż, należę do ludzi lubiących jeść burgery patrząc na zdjęcia słodkich krówek cieszących się wolnością — myślę, że nie robię tego ze skurwysyństwa, ale wolę być świadomy swojego spierdolenia. 


Wieczorem jednak, po zachodzie słońca byliśmy zwyczajnie zmęczeni. Tak jak dwoje srających pieniędzmi Europejczyków zmęczonych może być po wyżywaniu się na biednych dzieciach przez cały dzień. Zgubiliśmy się gdzieś w jakiejś naprawdę słabej dzielnicy w Hamburgu. Dookoła było pełno czarnych i arabów, którzy chyba średnio się asymilowali ze społeczeństwem. Jakby tylko chcieli mogliby nas tam zabić, zgwałcić, pobić i śmiać się i pluć na nasze zwłoki — no ale chyba nie chcieli, bo nic nam się nie stało. W końcu natrafiliśmy na jakąś turecką knajpę z kebabem. Na to właśnie miałem ochotę i Aliyah też. Weszliśmy do środka i od razu bardzo miło zaskoczyła nas super miła, ale nie upierdliwa obsługa. Ciężko spodziewać się czegoś tak dobrego w miejscu tak słabo ulokowanym. Usiedliśmy sobie gdzieś na uboczu, trochę dalej od innych ludzi, bo chyba oboje średnio lubimy towarzystwo nieznajomych. 


Pamiętacie wszystko, co pisałem wam o miłości? To trzymajcie się fotela:


Ojciec Aliyah jest turkiem, ale jak była dzieckiem opuścił ją i jej matkę (Niemkę). Nie znam powodów, dla których to zrobił i nigdy o nie nie pytałem — może miał jakieś dobre powody. Tak czasami ma się dobre powody, żeby coś takiego zrobić i nie piję tu do niczego ( ;) ). Absolutnie nie mam zamiaru go oceniać, szczególnie też dlatego, że ona zachowała jakiś tam szczątkowy kontakt do swojego ojca i chyba nigdy tego nie przyzna, ale kocha go. Jej problem jednak całe życie polegał i polega na tym, że ciężko jest się jej odnaleźć jako Niemka wychowana w Niemieckich warunkach, bo tak naprawdę, w sercu, w swojej duszy i w swoich pragnieniach nie jest Niemką. Nie wiem, jak to jest mieć problem z tożsamością narodową, z odnalezieniem się w świecie, do którego się nie pasuje, bo wychowałem się w Polsce jako Polak i na Polskich warunkach. W Aliyha brakuje jednak tej pewności swojego pochodzenia, jej serce jest gorące, tureckie, ale całe wychowanie, całe urzeźbienie jej osobowości jest Niemieckie. Całe życie powodowało to pewien rodzaj konfliktu, bo jakbyście ją zobaczyli, to jaki ma styl, to jaką nosi biżuterie — od razu zrozumielibyście nie-niemieckość jej serca. Odkryłem to w niej bardzo szybko i od samego początku bardzo wspieram jej poszukiwanie siebie, oczywiście nie jest ona w 100% Turczynką co czyni wszystko jeszcze bardziej problematycznym. Jest pewnym unikatem, łączącym wiele cech, wychowana w zapełnionej osobliwymi obcokrajowcami krainie. Przez to wszystko chcę powiedzieć, że ona czuje się w pewien sposób niepełna. Bardzo długo próbowała kompensować ten swój brak poprzez szukanie go na zewnątrz. Jej największa dotychczasowa miłość to jeden Turek. Który moim zdaniem jest ślepym idiotą, który nie potrafi dostrzec w niej piękna. No ale chłopak bardzo widocznie nie ma na nią żadnej ochoty. Z drugiej strony myślę, jednak, że jej miłość do niego jest bardziej próbą kompensacji, drogą poszukiwania siebie niż prawdziwą głęboką miłością. Bo ona sama prawdziwej głębokiej miłości nie rozumie, lub właśnie zaczyna rozumieć. 


Restauracja, w której siedzieliśmy okazała się chyba najlepszą turecką restauracją, w jakiej byłem w życiu. Obsługa, jedzenie, jakość obsługi klienta wykraczały daleko poza totalnie ignoranckie, sztywne niemieckie podejście. Wykraczały też daleko poza polskie cebulactwo. Muszę przyznać, że sam oceniam to miejsce najwyżej jak się tylko da, a ja mam pojęcie o tym co to znaczy restauracja. Byłem bardzo szczerze, bardzo otwarcie i bardzo głośno zachwycony wszystkim, co widzę. Także żywo i wyraziście komplementowałem dosłownie każdy najmniejszy szczegół.


Siedząc tak i nie myśląc właściwie o niczym innym tylko o radości, jaką sprawia mi to miejsce popatrzyłem na Aliyah. Siedziała naprzeciwko mnie i zjadała wzrokiem moją radość. Popatrzyłem jej głęboko w oczy i wiecie co? Pierwszy raz w życiu nie wytrzymałem jej wzroku. Spuściłem wzrok, bo nie byłem w stanie wytrzymać tego co zobaczyłem w jej oczach. To mnie przeraziło, zachwyciło i skołowało do tego stopnia, że zapomniałem gdzie siedzę, co jem i jak jest mi dobrze. Naprzeciwko mnie nie siedziała ta sama osoba, którą znałem, którą poznałem i poznawałem. Nie siedziała tam 19-letnia dziewczyna pełna problemów i kompleksów. Tam siedziała dumna, piękna i niezwykle silna kobieta. Była tak cudowna, że poczułem się niegodny być jej towarzystwem, poczułem się kompletnie bezwartościowy i całkowicie nie na miejscu. To jak wielka, potężna i cudowna miłość promieniowała od niej dosłownie skruszyło mnie i wszystko, czym jestem. Zniszczyła mnie kompletnie, rozbroiła całkowicie wszystkie warstwy ochrony przed miłością, jakie tylko mogłem na siebie kiedykolwiek założyć. To było jak wybuch gwiazdy, jakbym dosłownie siedział tam w pierwszym rzędzie i dostał całą masą gwiazdy na twarz. Rozumiecie to? Nigdy nie widziałem jej takiej jak wczoraj. Nigdy nie widziałem nikogo tak jak ją wczoraj. Czy się zakochałem? Oczywiście, że się zakochałem. Zakochałem się w jednym ułamku sekundy, przepełniła mnie miłość do niej z prędkością większą o prędkości światła. Nie mam pojęcia jak to się stało. Nie mam pojęcia co mam zrobić. Zgubiłem się kompletnie. Do tamtej pory traktowałem to inaczej, ale teraz... teraz się boję. Spędziłem dzisiaj większość czasu w łóżku, a na jej wiadomości odpowiadam niby normalnie, ale wciąż powstrzymuję się, by jej nie napisać za dużo. Nie wiem, co zrobić, taki rozwój wydarzeń kompletnie mi nie pasuje. Całkowicie mi nie pasuje. Przeczekam to może, może mi minie. Nie może być tak, że ja jestem zakochany w niej. Haha! To byłoby ostre przegięcie. No ale nie mam planu co zrobić dalej...


Kocham was mój braku czytelników. 

Szkic teorii wszystkiego

Słyszałem takie powiedzenie: "Jeśli nie umiesz czegoś wytłumaczyć dziecku (w prosty sposób) to znaczy, że tego nie rozumiesz.". Bardzo lubię to powiedzenie, chociaż nie wiem jakim chujem dałoby się komukolwiek wyjaśnić różniczkowanie albo nawigację międzygwiezdną w prosty sposób. Dzisiaj jednak podejmę próbę, podejmę wyzwanie wyjaśnienia wam mojego światopoglądu, czyli o tym jak widzę świat i dlaczego wedle mnie Bóg istnieje oraz po co mamy żyć. Wpis ten dedykuję każdemu, żyjącemu lub nie żyjącemu, kto nie umie odnaleźć w tym całym bałaganie, w życiu, żadnego sensu — doskonale was rozumiem. Wpis ten podzielę na punkty, dla ułatwienia czytania.


1. Czego nie wiemy?

Zacznę ten wpis od tego, czego nie wiemy jako ludzie. Bo czasami wydaje mi się, że wydaje nam się, że jesteśmy tacy mądrzy, bo umiemy rozszczepiać atom i nadajemy nazwy bozonom. Czasami myślimy, że zwalczyliśmy już tyle chorób, że jakość naszego życia jest tak wysoka, że stoimy na jakimś wysokim punkcie naszych możliwości, rozwoju intelektualnego, kultularnego, społecznego itd. Mimo wszystko ledwie 500 lat temu myśleliśmy, że ziemia jest płaska, na świecie żyją smoki, a Azjaci to jakiś inny gatunek, prawie jak ufo. Jakieś 500 lat temu wierzyliśmy w postać Boga i baliśmy się jego kar jak nie posłuchamy księdza. Ba! Nasza wiara w tak wiele głupich rzeczy wciąż się nie zmieniła i wciąż pozostajemy gdzieś tam daleko, daleko od prawdy o tym wszystkim. Właściwie to nie mamy do końca pojęcia jak działa cokolwiek, nie wiemy jak działa wszechświat, jak działa atom, czym jest atom, nie wiemy za cholerę czym są bozony, które nazywamy, nie wiemy, dlaczego kot Schroedingera jest żywy i martwy, a większość z nas nie wie nawet co on miał na myśli z tym kotem, ale to fajnie brzmi — kot w pudełku. Nie wiedząc tak wiele bardzo ciężko nam się powoływać na coś, co wiemy, bo w gruncie rzeczy żadnej z rzeczy, którą znamy nie znamy dogłębnie. Także wszelkie filozofie, wszelkie wiary oparte na tym co już wiemy nie mają najmniejszego sensu. Nihilizm, anarchia — bo nie widzimy w niczym większego sensu, nie są w żaden sposób usprawiedliwione. Nazwałbym większość naszych obecnych filozofii, filozofiami opartymi na emocjach. Czy drwię teraz z myśli filozoficznej tak wielu wieków? Otóż nie do końca, zwyczajnie wypowiadam im brak jakichkolwiek twardych podstaw. Brzmią dobrze, w pewnym sensie logicznie, ale logika jest nauką opartą na matematyce, a matematyka jest nauką opartą na obserwacji, a powoli zaczynamy obserwować, że to, co obserwowaliśmy nijak ma się do tego co teraz obserwujemy. Matematyka jest piękna, jest sztuką i nie chcę powiedzieć złego słowa o tak pięknym przedstawianiu świata, jakim jest matematyczne przedstawianie świata, ale nie koniecznie tam musi znajdować się odpowiedź na ostateczne pytanie o sens życia. Może brzmi to zabawnie, że odrzucam wszystkie możliwe nauki, ale nie jest tak, odrzucam tylko ten sposób myślenia, tak ściśle przywiązany do obserwowanych faktów, ten cały dyskurs prowadzenia eksperymentów, powtarzalności eksperymentów itd. Dlaczego to odrzucam? Z jednego prostego powodu, to może prowadzić do dużego nieszczęścia, tak jak wszystko w nadmiarze tak samo wiarą w nieomylność nauki (która defakto polega na popełnianiu ciągle pomyłek) - wiara w nieomylność nauki jest taką samą wiarą jak chrześcijaństwo — nie ma żadnych sensownych podstaw. Szach mat ateiści!


2. Co wiemy? A właściwie to nie...

Kiedyś dawno temu pisałem, że Albert opublikował swoje super ważne równanie E=mc², w którym udowodnił coś niesamowitego, coś totalnie pojebanego jak na tamte czasy. Udowodnił, że masa to energia, a energia to masa i są one dosłownie tym samym. Dla ludzi wtedy było to totalnie nie do pojęcia, bo jak cegła może być tożsama w jakimkolwiek sensie z ciepłem? Było to tak pierdolnięte, że wielu, bardzo wielu wyznawców eteru (tak mówiono wtedy na powietrze), od razu zaprzeczyło takiej idei — nie byli to jakkolwiek zwykli zjadacze chleba tylko ichniejsi najwybitniejsi naukowcy. Później jednak Albert zmienił strony i zaczął należeć do grupy hejterów, kiedy młodsi od niego naukowcy odkrywali fizykę kwantową. Wtedy rzekł swoje sławne słowa "Bóg nie gra w kości" - bo wiecie fizycy kwantowi nie opierają się już na twardych matematycznych regułach, ale na rachunku prawdopodobieństwa. To znaczy, że w świecie fizyki kwantowej nie ma zasady akcja-reakcja, jest wielkość prawdopodobieństwa, że coś się wydarzy. To by znaczyło, że właściwie cały świat istnieje tylko i jedynie dlatego, że prawdopodobieństwo jest na tyle wysokie, aby istniał. Co się jednak okazało jakiś czas później na takie prawdopodobieństwa można wpływać, ba można nimi dość świadomie sterować. Ale dalej nie wiemy nic, nic kompletnie nic. Dlaczego? W jaki sposób?


3. Prawdopodobieństwo

Albert niejako udowodnił, że wszechrzecz jest zlepkiem tego samego w różnych stanach. Tak wedle jego teorii wszystko jest dosłownie tym samym, w pewnym bardzo podstawowym względzie, gdzieś tam musi znajdować się jedno coś, co zlepia cały wszechświat, coś z czego ten wszechświat jest zbudowany. Różnorodność jest tylko pewną formą (subiektywnej) fraktalizacji (dzieci mają zrozumieć XD) tego samego czegoś. To znaczy, że na początku było tylko to coś i poprzez samo swoje istnienie, zaczęło tworzyć coś, co my nazywamy różnorodnością, ale realnie nie jest nią. Problemem jest tutaj nasza bardzo subiektywna (jako całej ludzkości) percepcja, bo ciężko obserwować coś, czym się samemu jest, czego częścią się jest. Musimy próbować to zrozumieć od środka, jak jesteśmy mali? To chyba wszyscy wiemy, że jesteśmy tylko małym człowieczkiem, na miniaturowej planetce, w malutkim układzie gwiezdnym, w maleńkiej galaktyce, gdzieś pośrodku niczego, wśród miliardów, miliardów takich samych galaktyk. Jesteśmy tak cholernie maleńcy i bezradni. W pewnym, pięknym, matematycznym sensie jednak: obserwacja czegokolwiek, co zrobione jest z tego samego co wszystko inne da nam możliwość odgadnięcia całej reszty. To znaczy, że mimo naszej mizernej perspektywy, miniaturowego wglądu w cokolwiek wciąż patrzymy na coś, z czego zbudowane jest wszystko to może znaczyć (znaczy, istnieje duże prawdopodobieństwo), że obserwacja tego pozwoli nam zrozumieć wszystko — mimo wszystko. Podobną drogą postępował Albert, podobną drogą próbują postępować jego następcy. Ja się nie znam na fizyce, ani trochę, jeśli chodzi o matematykę to też jestem debilem. Mimo to wierzę, że na własne subiektywne potrzeby, rozumiem świat tak jak należy. To może przejdźmy już do tego, bo przynudzam nie?


4. Dusza w człowieku i Bóg.

Skoro wszystko jest zbudowane z tego samego, skoro w zbiorze tego wszystkiego znajdujemy się też my to dość łatwo mi będzie wam napisać, że to wszystko właśnie nazwałbym Bogiem. Ogół wszystkiego, wszechświat, wszechrzecz. Nie ma w tym, w tak pojmowanym, Bogu najmniejszej nuty emocjonalizmu, najmniejszego zachwytu nad pięknem, dobra ani zła. Bóg jest po prostu wszystkim, co istnieje! Czy jest świadomy? Tak jest zbiorowo świadomy, jest oddechem wszechrzeczy, ciemnością i światłem, jest dosłownie wszystkim, a skoro my posiadamy świadomość to my też jesteśmy częścią Boga. Co w takim razie z duszą? Czy wierzę w duszę? Na pewno nie wierzę w takie latające duchy i tak dalej, ale wierzę, że będąc zbudowani z dokładnie tego samego co Bóg i będąc jego częścią znajdujemy się gdzieś w położeniu posiadania czegoś, co nazwałbym duszą. Pewnego pierwiastka świadomości, nie jest więc ważne jak on działa, czy jest to biologiczny mózg, czy jest jakaś duchowa sprawa związana z jakimiś duchowymi sprawami. Wierzę, że z psychologicznego punktu widzenia duchowość człowieka jest niebywale istotna, a zapominanie o swojej duchowości z tego czy innego powodu to takie samo niedbanie o siebie jak ćpanie, przejadanie się czy chodzenie w depresji. W tej perspektywie religijność ma swoje unikatowe zalety, których brak wiary w cokolwiek absolutnie nie posiada. Wiele osób uważa religijność za okłamywanie się, ale dla mnie takim samym okłamywaniem się jest mówienie, że miłość czy dusza nie istnieją — kompletnie nie możemy tego sprawdzić, a działa to tylko w jednym przypadku pozytywnie, to znaczy z korzyścią. Oczywiście nadmiarowa religijność, to znaczy, zbyt wielkie przywiązywanie uwagi do jakichkolwiek idoli naraża ludzi na możliwość zostania okłamanym dlatego wielkie religie uważam zwyczajnie za twory niepotrzebne i bardzo w pewnym sensie szkodliwe. 


5. Jeszcze mocniej o duszy.

Okej, ale wiara jest naszą odpowiedzią na lęk przed śmiercią. Tak właśnie jest i jest to bardzo zdrowe podejście, bo jak każda istota biologiczna jesteśmy zaprogramowani, aby przeżyć pewien czas, a dopiero potem umrzeć, także lęk przed śmiercią jest sprawą naturalną z punktu widzenia ewolucyjnego, zaś odpowiedź taka jak życie wieczne pewnym rodzajem psychologicznego balsamu. Pomijając jednak nasze emocjonalno-ewolucyjne potrzeby, uważam, że żyjemy wiecznie, wiecznie żyliśmy i będziemy żyć wiecznie. Pytanie tylko brzmi jak dalece będziemy tego świadomi? Czy po śmierci stanę się nieświadomy dalszej egzystencji, czy jednak pozostanę w jakimś "duchowym" stanie? Pytanie brzmi czy jest we mnie coś, co jako świadomość przetrwa dalej? Istnieją pewne przesłanki, że tak może być. Istnieją ludzie, którzy wracali do życia po śmierci i opisywali niesłychane rzeczy, większość z nich nawet pokrywa się dość mocno z tym co ja tutaj wypisuję. Ja sam mam wrażenie, przez całe życie, mam takie uczucie, że to nie jest moje pierwsze życie, pierwsze ciało itd. Otworzyłem się na to dopiero dość niedawno, bo dość niedawno zacząłem dbać o swoje sprawy duchowe i związane z Bogiem. Co wam też serdecznie polecam, po prostu położyć się, zamknąć oczy i próbować pogadać z Bogiem — on wam odpowie, uwierzcie mi. Nie musicie w to nawet jakoś mocno wierzyć. 


6. Informacja.

Nie wiem czy wiecie, ale informacja jest też formą energii, bardzo malutką, bardzo słabiutką, ale mierzalną. Ba! Informacja posiada nawet masę, i jakbyśmy wszystkie zgromadzone przez ludzkość informacje, w czystej formie, to znaczy bez żadnego nośnika, zebrali w jedno miejsce to miałyby wielkość ziarnka ryżu. Być może nasza dusza też jest jakąś formą informacji? Tego nie wiem, ale to interesujące pytanie. My ludzie przekazujemy sobie ciągle informacje robimy to na wszystkie sposoby: moje pisanie, wysyłanie wiadomości, rozmowy, uśmiechy, gesty, pieniądze, ubrania jakie nosimy, jak chodzimy wszystko o nas, w nas jest jakąś formą informacji. Każda rzecz w człowieku jest informacją.


Informacje mają też do siebie to, że mają bardzo różny wpływ na ludzi. Informacja, że ktoś nas obraził z reguły działa na nas negatywnie. Informacja o tym, że ktoś nas skomplementował działa pozytywnie. Wszelkie informacje jakie wysyłasz do świata są odzwierciedleniem tego co masz w środku, bardzo ciężko ustrzec się przed sprawnym okiem, kogoś kto takie informacje potrafi czytać. Mimo wszystko ludzie bardzo często nieświadomie czytają wiele informacji, bardzo nieświadomie podchodzą do świata i żyją w nim jakby zanużeni w słonej wodzie. Co jednak nie zmienia faktu, że informacje mają na nich cały czas dość silny wpływ. Jesteśmy praktycznie rzecz ujmując tylko i jedynie dzięki możliwości przekazywania i przechowywania informacji ludźmi. Nasza pamięć, nasza komunikacja - to coś co odróżnia nas od wszystkiego na tej planecie. Sposób w jaki przetwarzamy, katalogujemy, gromadzimy, przekazujemy informacje jest super istotny o ile nie najistotniejszy. 


7. Miłość

Najważniejszą, ze wszystkich informacji jest nasza miłość. Nie ma żadnej ważniejszej informacji dla człowieka niż uczucie bycia kochanym oraz kochania. Bez tego nie jesteśmy w stanie jakkolwiek na tym świecie funkcjonować. Znam tysiące ludzi, a kilku z nich znam dobrze i każdy z nich, każdy jeden człowiek funkcjonuje na tym świecie tylko i jedynie dla miłości i w poszukiwaniu miłości. Wszystko inne jest drugoplanowe, często ludzie popełniają dużo błędów w rozumieniu miłości, w obchodzeniu się z tą informacją, często mają na nią zły pogląd, ale nic, nigdy, nigdzie nie zmienia jej właściwego działania. Miłość jest informacją, dla której mamy przeznaczone spcecjalne receptory na pewno w umyśle i całkiem prawdopodobone, że też w naszej duszy. Przyjaźń, rodzicielstwo, bycie dziadkiem albo babcią, romans - to wszystko są formy miłości, różne ze względu na odbiorcę i nadawcę, ale tożsame ze względu na istotę tego uczucia. Nikt, nigdy, nigdzie z tym nie wygrał i nikt nigdy nigdzie z tym nie wygra. 


Uważam, że samo istnienie takiego tworu jakim jest miłość plus wszystko co napisałem wyżej jest całkiem solidnym, mocnym dowodem na istnienie Boga w człowieku i poza nim. Esencją naszego istnienia jest kochanie, a lepsze życie wieść będziemy wtedy i tylko wtedy kiedy porządnie, dogłębnie zrozumiemy własną miłość - bo każdy ma w sobie miłość. Uczucie to wpisuje się w każdy schemat o którym wcześniej pisałem i jestem pewien, że tak czy inaczej było od samego początku istnienia. Zrozumienie tego, zaakceptowanie tego i zwyczajne dzięki temu pokochanie całego wszechświata, nie tylko siebie, nie tylko innych ale także wszystkiego jest najlepszym możliwym sposobem do odnalezienia w życiu boskiej cząstki, prawdziwego głębokiego szczęścia i spokoju. Nie jestem też pierwszą, ani ostatnią osobą, która to pisze, a ty nie pierwszy raz czytasz coś takiego. Odruchową reakcją większość ludzi będzie myślenie: niedojżały debil, marzyciel, gówno wie o życiu. 


8. Wyciek wściekłych zaprzeczeń

Zapewne wiele osób zastanawia się nad tym całym Bogiem i mówi sobie: "No tak niby Bóg istnieje ale dzieci umierają na raka, 99% świata jest biedna, na świecie jest tyle potworów i nikt nie wali piorunem w dupsko.". Zaiste jest to ciągle powtarzany, kwaczony, argument przez tak wielu ludzi. Po pierwsze nigdzie nie napisałem, że Bóg jakkolwiek ingeruje we wszechświat, on nim jest. Po drugie nigdzie nie napisałem i nie mam zamiaru napisać, że wiem dlaczego tak się dzieje. Ja sam też doświadczyłem w życiu bardzo złych rzeczy, byłem załamany, w depresji, w ciągu alkoholowym i bardzo długo chciałem tylko umrzeć - czy widzę w tych wydarzeniach coś pozytywnego? Nie sądzę, bo niektóre z nich bolą mnie jak cholera do dzisiaj. Wierzę jednak, że ludzie mają jakąś taką smutną manierę poszukiwania wygodnego dla siebie sensu we wszystkim. Niektórzy traktują to też jako zadanie, grę taką - odnajdź miłość i szczęście mimo wszystko. Jednak to też byłoby głupie bo niektórzy w tej grze mieliby zwyczajnie zbyt duży handicap. Gdzieś słyszałem teorię, że dusze wybierają sobie życie jakim będą żyły - to istotnie ciekawe, bo jakby wtedy już wiedzą co w takim życiu przeżyją. Ale nie umiem tego też uznać bo to tylko tak ktoś sobie powiedział - mimo to ciekawe założenie! Myślę, że nie znamy dokładnego powodu dla którego tak jest, pewna fraktalność w tym wszystkim działa tak, że niektórzy mają więcej szans od innych - niektórzy żyją całe życie w dość dużym szczęściu, a niektórzy cierpią całe życie. Może ma to związek z ich poprzednimi życiami? Może ma to związek z nauką pewnych doświadczeń? A może jest to zwyczajnie ten pseudo-losowy bieg wydarzeń, na który nikt i nic nie ma wpływu. Pytacie się zapewne tak często: "Dlaczego ja?" - uwierzcie mi, że ani dzisiaj, ani za milion lat nie uzyskacie na to pytanie odpowiedzi. Może po waszej śmierci w jakiś sposób spotkacie się z Bogiem i on wam odpowie. Może. To tylko szkic teori wszystkiego, to nie jest sama teoria, na nią jestem za głupi. Może ktoś kiedyś to przeczyta, ktoś dużo mądrzejszy ode mnie i przyjdzie mu dzięki temu do głowy jakaś myśl, dzięki której ludzkość zrozumie lepiej czym na prawde jest. Wracając do punktu wyjścia: Nie wiemy, nic nie wiemy, możemy tylko sprawdzać co działa, a ja silnie wierzę, i mam na to dowody, że miłość działa i zawsze działać będzie.


---


Chciałem to napisać bo mam dzisiaj taką wenę. Przestałem się tak na prawdę nad tym tak bardzo zastanawiać bo skupiam się na swoim własnym rozwoju i na kochaniu ludzi oraz nauce tego właśnie - uważam to za ważniejsze niż próby zrozumienia czegoś czego zapewne i tak nie da się w żaden sposób pojąć jednym, ani nawet miliardami umysłów. Może kiedyś, tak jak w ksiązce S. Lem'a, albo w książce D. Adams'a, stworzymy tak inteligentny komputer, który będzie znał wszystkie odpowiedzi: bo my ich nie poznamy za naszych żyć. Także zamiast zastanawiać się dlaczego ten fraktalny świat jest tak zbudowany, nie lepiej skupić się na własnej miłości, najpierw do samego siebie, a później do całego świata? Chociaż to właśnie to samo. A może kiedy człowiek tak na prawde, czysto, duchowo, mocno kocha to wtedy odpowiedź staje się jasna? 


Kocham was mój braku czytelników. 

Sinnerman

Gdzieś w USA w latach 40. Ledwie dziesięcioletnia Eunice Waymon podejmuje pierwsze kroki do nauki śpiewu, w kościele. Wcale nie planuje zostać wielką śpiewaczką, nie myśli o tym, żeby zrobić międzynarodową karierę. Uczy się słów starej piosenki "Sinnerman"- o człowieku, który próbuje wymigać się od Boskiej kary, od swojego przeznaczenia. Jaka jest jej motywacja? Bo tak trzeba. Jak motywowana jest jej matka? Cóż mieli czarni w latach 40 w USA, wszech otaczający ich rasizm, nienawiść i problemy — jak trwoga to do Boga. Kilkadziesiąt lat później, ta sama dziewczyna, już kobieta znana jako Nina Simon na zawsze zmienia to co nazywamy Jazzem, tworzy jedne z najbardziej ponadczasowych hitów. Gdzieś, w międzyczasie przypomina sobie swoją piosenkę z dzieciństwa. Nagrywa dziesięciominutowy utwór, brzmiący niczym nagranie frywolnej, freestylowej wersji jazzowej. Dla zwykłych zjadaczy chleba, którzy będą przechodzić obok takiego czegoś obojętnie, dla ludzi kochających muzykę, dla ludzi odbierających ją za pomocą swojej duszy jest to jedno z największych jej dokonań. Zawiera w sobie dziewczęcą ciekawość, młodość, miłość do Boga, ale także to z czego to wszystko wynika — niesprawiedliwość tego świata, ból, matczyną miłość i coś, czego nie rozumiemy i nigdy nie zrozumiemy. Coś, co jest esencją jej głosu, coś, co każe jej przez pieprzonych 10 minut stać tam i śpiewać te słowa, jak w transie, jak podczas jakiegoś uniesienia. Coś, czego nigdy nie zrozumiemy jednak wszyscy tego chcemy. 


George Orwell napisał: "Stawka nie sprowadza się do przeżycia tylko do zachowania człowieczeństwa." - W swoim największym dziele powieści pod tytułem "1984". Ludzie mówią, że jest to powieść polityczna, ale ja mówię, że jest to powieść o dokładnie tym samym, napisana w dokładnie takim samym transie, w jakim była dorosła już Eunice. Jest to wciąż zadawane pytanie — czym jest człowiek i czym jest człowieczeństwo? Orwell robi to poprzez inżynierię wsteczną, teoretycznie, za pomocą całego systemu, za pomocą wszystkich możliwości (z przyszłości) próbuje zniszczyć człowieka nie zabijając go, próbuje przez całe swoje dzieło wyciągnąć pierwiastek z duszy. Czy mu się to udaje? Nie. Nawet on nie umie sobie wyobrazić, że w człowieku nie istnieje chęć i potrzeba miłości, że nie ma Boga w człowieku. Nawet George Orwell, geniusz, nie potrafi tego zrobić. Ludzie, którzy przeczytali tę książkę zapewne myślą, że jest to historia smutna, bez dobrego zakończenia, ale prawda jest dokładnie odwrotna: Książka ta jest oświadczeniem autora - "Nie umiem sprowadzić człowieka do czegoś pozbawionego duszy". 


Wczoraj jadąc gdzieś tramwajem uświadomiłem sobie, kolejne odkrycie, kolejny mały krok. Wiecie, nie jadłem od ponad 40 godzin, nie dlatego, że mnie nie stać, dlatego, że tak wygląda moja dieta. Dzisiaj jest ostatni dzień czterdziestek ósemek. Czyli przez 48 godzin nie spożywam nic oprócz wody. Co sobie uświadomiłem? To, że moja miłość też potrafi być piękna. 


- Hahah! haah... cóż za pierdolona bzdura! Przecież każda miłość potrafi być piękna.


Może i macie racje, ale nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Zawsze miałem się za potwora. Uważałem, że moja miłość jest w stanie tylko krzywdzić i uwierzcie mi miałem na to tysiąc dowodów. Bardzo trudno było mi dojść do tej jednej i prostej myśli. 


Nie umiem już nawet porządnie cierpieć. Zwyczajnie mi to jakoś bardzo nie przeszkadza. Wczoraj nie jadłem nic od przedwczoraj, właściwie to dzisiaj jeszcze też nic nie jadłem, bo 48 godzin mija dopiero jakoś koło 16 godziny, a jest 12. Także oprócz tego, że nie jadłem to przeszedłem 10 kilometrów w tempie, w jakim większość z was by się zwyczajnie zapociła na śmierć, do tego przeczytałem całą książkę, odwiedziłem Aliyah oraz Selin (w dwóch różnych miejscach). Nie przypominam sobie, żeby chociaż przez moment było to nieznośne. 


Czy moje odkrycie ma coś wspólnego z którąkolwiek z nich? Nie ma. Kilka dni temu Aliyah przyszła do mnie, położyła się na moim łóżku i po prostu zasnęła. Chrapała jak szalona, bo ma alergie i totalnie zatkane wszystkie kanały. Było słonecznie, całkiem ciepło i tak cholernie przyjemnie. Usiadłem sobie przy komputerze, żeby jej nie przeszkadzać i zwyczajnie coś tam sobie przeglądałem. Cozy afternoon. Zabawne, bo cieszyłem się, że ona czuje się tu na tyle dobrze, i przy mnie na tyle swobodnie, żeby sobie zwyczajnie uciąć drzemkę bez żadnych ogródek. Nie myślałem o tym, żeby się obok niej kłaść, przytulać ją itd. Podobała mi się sama sytuacja, czułem się świetnie. 


Chyba nie jestem aż takim strasznym potworem. Chyba nie. Chciałbym popatrzeć w lustro i to wiedzieć, chciałbym kochać siebie samego tak samo jak kocham ją. W dokładnie taki sam sposób. Myślę, że mi się to w końcu uda, ale trzeba jeszcze przejść rzeczy gorsze niż głód i ból nóg. 

To takie oczywiste

Cześć mój braku czytelników! 


Mam dzisiaj kilka luźnych przemyśleń, kilka spraw, które gdzieś tam latają wokół mojej głowy.


Po pierwsze.

Zawsze mam to czego chcę, a nie mam tego czego nie chcę. Dziwne, ale tak jest. Kiedy popadam w totalną depresję, kiedy nie chcę nic nagle przestaje mieć cokolwiek. Jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało, w sensie, jak masz depresje to po co ci cokolwiek? Czy cokolwiek wtedy ma sens? Myślę, że w gruncie rzeczy cała zabawa polega na tym, żeby nie wpadać w depresje. Wiecie co? Jakiś czas temu pomyślałem sobie tak: "W sumie to mogę już być kierownikiem, w jakimś zajebistym miejscu, z mega dobrą renomą, ale żeby było kreatywnie, żebym mógł robić dobre rzeczy no i żebym miał szanse na rozwój." - Pomyślelibyście sobie, że pewnie to możliwe trzeba tylko od chuja pracy, wysiłku, starania się, poznawania ludzi itd. No więc potrzebowałem na to dokładnie 6 godzin poszukiwania, godzinę przygotowania, pół godziny rozmowy i trzy godziny dnia próbnego z podpisaniem umowy. Zaczynam pierwszego i wszystkie, dosłownie wszystkie punkty zaliczone. Serio! Ssijcie mi sutki — tak wy, bo i tak nie istniejecie. :* (Btw. Korzystałem ze sztucznej inteligencji, ludzie, jakie to narzędzie jest mocne, jakie to narzędzie jest potężne, nie macie pojęcia. Uczucie się z tego korzystać, bo za kilka lat bez tego będziecie jak niepełnosprawni). 


Po drugie.

Mam teraz trochę wolnego, ale zero pomysłów co z tym zrobić więc gram w gry, ale nie sprawia mi to przyjemności. Staram się dużo nudzić, nic nie robić, nie jeździć nigdzie, nie za dużo spacerować, mniej czytać zwyczajnie nudzić się i robić nudne rzeczy tak, żeby sobie regulować dopaminę. Ogólnie jest lepiej, codziennie jest lepiej no ale przez te całe wahania hormonów itd. Jestem taki jakiś bez emocji. Plan jest jednak wykonywany, nie poddaje się mimo bardzo, ale to bardzo częstego skakania po kręgach piekielnych. 


Po trzecie.

Pisałem wcześniej, że muszę sobie trochę odpuścić Aliyah itd. no ale jakoś nie mogę. Nie widuję się z nią za często, ale jesteśmy w stałym kontakcie. Im dłużej ją znam, tym więcej dostrzegam w niej wad, ale nie tak, że nie lubię tych wad — lubię, ale ona ich nie lubi. Właściwie to dzięki tym wadom, które zauważam naprawdę pogłębia się we mnie jakiś rodzaj uczucia, problem polega na tym, że nie jest to absolutnie żadna forma romantycznego uczucia. Mam wrażenie trochę, że otaczam ją jakimś rodzajem opieki, słucham jej, zadaje jej pytania, nigdy do niczego nie zmuszam, nigdy nie podejmuje za nią decyzji, ale cały czas staram się, żeby myślała samodzielnie. Myślę, że ona jako 19-latka na pewno nie patrzy na mnie jak na seksi tatuśka, ale doskonale wie, że może czerpać z tej znajomości korzyści. Trochę to wykorzystywać. Frajer ze mnie co nie? Daje się wykorzystywać małolacie i nawet nie zamoczę. Jakoś mi to nie przeszkadza, właściwie to lepsze niż seks — patrzeć jak osoba, którą kochasz, rozwija się, otwiera się, patrzy na świat inaczej, wychodzi z piekła. Nawet bym się cieszył jakby sobie znalazła jakiegoś fajnego chłopaka, problem polega na tym, że ona kompletnie nie rozumie swoich uczuć, kompletnie nie kuma, o co jej samej chodzi. Czasami wręcz muszę jej mówić co czuje, z czym ona oczywiście najpierw odruchowo się nie zgadza, a potem, często bez słów przyznaje mi racje. Ciężko komuś takiemu znaleźć sobie miłość. No ale zaczęła czytać książki, interesują ją te z dziedziny psychologii i często, coraz częściej sama analizuje swoje zachowanie pod innym kątem niż wcześniej. Stara się dostrzegać sprawy z innych punktów widzenia. Boże jak ja kocham patrzeć na te małe kroczki. Jak z nią skończę (wiem jak źle to brzmi), to będzie piękną, pewną siebie i mądrą kobietą. Może to pozwoli mi spłacić chociaż trochę kredytu zaciągniętego u karmy. 


Po czwarte.

Kocham Ninę Simon, ale bardziej kocham Arthea'e Frankin. To było tak dygresyjnie, ale w temacie, pamiętacie jak pisałem wam o Ju? Cholernie tęsknie za jedną rzeczą, jaka była z nią związana, o naszych rozmowach o muzyce, o naszym słuchaniu muzyki, o zachwycaniu się muzyką... to jest chyba to w czym się tak zakochałem, w tym, że ona ma muzykę w sercu. I serio, wiem jak to brzmi, żałośnie i debilnie, ale kurwa tęsknie za tym rodzajem muzycznej więzi. Czasami chodzę po ścianach z tej tęsknoty. W gruncie rzeczy wiecie zrozumiałem, o co chodzi w tej całej miłości jakoś ostatnio, a po rozstaniu z Ju próbowałem sobie usilnie wmówić, że wcale jej nie kocham plus tysiąc złych rzeczy o niej... Teraz jednak rozumiem, że wciąż ją kocham i że tęsknie i że to jest ok. W sensie nie jest ok, bo boli, ale jest ok tak się czuć i może i jestem debilem i frajerem, ale to też jest ok. Boże, ale zjebałem. Serio tęsknię do tego, żeby sobie z nią usiąść i zwyczajnie kurwa posłuchać muzyki i wiedzieć, że ona czuje te same ciary na plecach co ja. Słucham muzyki bez przerwy i kocham to, ale jak się robi coś, co się kocha z kimś, kogo się kocha to jest takie SUPER COMBO X1000. Jak przypierdoli mi kiedyś piorun w dupsko to będę wiedział za co. 


Raz staliśmy na dworcu z Duesseldorfie, pociąg spóźniał się godzinę, było już całkiem zimno. Siedzieliśmy na peronie, na zewnątrz, właściwie to ja siedziałem, a ona stała. Powiedziała, dawaj napiszę utwór na orchestrę. Myślałem, że chce to zrobić w domu, na nutach, ale ona zaczęła opowiadać o tym swoim utworze, grać go ustami, melodie, harmonie, instrumenty, budowała napięcie... a ja siedziałem tam i zachwycony jak debil słyszałem tą pieprzoną orchiestrę kiedy o niej mówiła, kiedy grała ją całym ciałem. Byłem w pierdolonym niebie. To był jedyny w swoim rodzaju utwór, nigdy nie zapisany, nigdy nie zagrany, nie istniejący,  ja miałem szczęście wysłuchać go od początku do końca. 


Po piąte.

Jest 3 rano, albo w nocy jak kto woli. Spać mi się chce. Dzisiaj był niby stresujący dzień, bo w końcu podpisałem umowę na pracę marzeń, musiałem przeprowadzić rozmowę itd. Wiecie co? Nie wiem, czy nawet przez moment się denerwowałem, ostatnimi czasy w ogóle się nie denerwuje, nie podchodzę stresowo do niczego. Ktoś mi mówi "Katastrofa się stała...", a ja odpowiadam: "Tja.". Trzeba zrobić coś nieprzyjemnego? Poniżającego? Niebezpiecznego? Nie wiem, czy coś z tych rzeczy w ogóle wywoła u mnie stres. Mimo wszystko potem położę się do łóżka, prawie zasypiam i nagle dostaję super, mega kurwicy. Serce wali mi jak szalone, czuję, że płonę tam w środku; Nie myślę wtedy o niczym szczególnym. Tak o. Dziwne nie?


Po szóste.

Ostatnio nadużywałem słowa "chuj". To nawet zabawne, że mam tego bloga zalinkowanego gdzieś w bio na Facebooku, a potem piszę o swoim fiucie. Pewnie myślicie, że to żałosne, że to uwłacza człowieczeństwu, że jestem pierdolnięty, że co ja tu wypisuje? I to też jest zabawne, że tak myślicie. 


Kocham was! Dobranoc :*



Mój chuj

Tytuł tego wpisu wcale nie jest w żaden sposób mylący, a wręcz świetnie naprowadza na temat. Będziemy dzisiaj rozmawiać o moim penisie. Dla żeńskiego braku czytelników może to być nawet w dużym stopniu edukacyjne, bo dowiemy się, dlaczego mężczyźni personifikują penisa, dowiemy się jak posiadanie penisa wpływa na zachowanie, dowiemy się także, dlaczego istnieje tyle kompleksów związanych z penisem, czemu nie oglądać pornosów oraz o tym całym dziwnym układzie.


1. Wacek


Personifikowanie penisa nie jest niczym nadzwyczajnym, mężczyźni różnie na niego mówią: mój kumpel, wąż, wacek, ziomek itd. Dostaje on tyle nazw, ale nie tylko, męski penis ma także stany emocjonalne: bywa zadowolony, bywa zły, bywa smutny. Skąd się to bierze? Przecież to tylko jedna cholerna cześć ciała, nikt nie personifikuje stopy, brzucha albo łydki. Dlaczego fiut jest tak istotny, że należy mu nadawać imiona, nazywać go kumplem i jeszcze z nim kurwa rozmawiać? Co to dyndające coś może mieć w sobie, przecież właściwie to służy tylko do zapładniania no i sprawiania przyjemności? Tak czy nie? Otóż często mówi się, że mężczyźni myślą penisem i wcale nie jest to takie głupie... ale zacznijmy od początku. Mężczyźni myślą inaczej niż kobiety wszystko w ich życiu ma jakąś kategorie, jakiś rodzaj przydatności, mają w umysłach swojego rodzaju katalog, bazę danych rzeczy. Także gdzie indziej lądują np. sprawy związane z seksem, a gdzie indziej z mieszkaniem, a jeszcze gdzie indziej z samochodem. Wszystko musi znajdować się w odpowiednim przedziale. Dlatego też mężczyznom tak trudno przeskakiwać z tematu na temat, mają problem z paralelami, często słabo wyczuwają przekazy podprogowe itd. Z biegiem czasu mężczyzna też uczy się, że sposób myślenia, jakim się on cechuje względem swojej seksualności jest zgoła inny od codziennego myślenia; Seksualność męska nie wymaga żadnej logiki, nie potrzebuje żadnych podstaw, jest zwyczajnie chaotyczna, zwierzęca i nie daje się łatwo kontrolować. Jako że mężczyzna nie posiada żadnych punktów erogennych oprócz penisa, to, krótko mówiąc, kategorie seksualności oraz sprawy związane z penisem znajdują się jednej skrytce, w jednym folderze. W najprostszych słowach przeciętny mężczyzna nie specjalnie analizuje psychologiczną seksualność i jej oddzielność od fizycznej seksualności — ma to też duży związek, z tym że praktycznie wszystko, co psychiczne zawsze i tak kończy się na penisie. To znaczy, że w samym centrum męskiej seksualności zawsze znajduje się jego fiut. Oczywiście dla kobiet może to być niepojęte, bo ich seksualność jest rozległa, znajduje się w wielu innych miejscach, łączy się z wieloma różnymi rzeczami jest taka kolorowa, ma wiele cech, odcieni itd. A tutaj mamy jeden punkt na ciele i wszystko, cały masywny układ, który prowadzi do tego układu. Co jednak jest ważne to fakt, że to wszystko to całe skomplikowanie znajduje się w oddzielnej kategorii, mężczyźni często postrzegają swoją seksualność jako coś oddzielnego od logicznego myślenia, od codzienności i dlatego zarówno ten układ jak i członek mają u nich specjalne miejsce. Taka separacja może prowadzić do personifikacji, bo fiut jest trochę jak taka żyjąca w nas osoba, ma swój charakter, lubi pewne rzeczy, które nawet my nie koniecznie musimy uważać za fajne: Np. dlaczego do jasnego chuja staje mi jak myślę o seksie analnym? Przecież to obrzydliwe, dupą się sra. Kumacie, to? A jednak mnie to podnieca, niejako trochę wbrew mojej własnej woli. Tworzy to pewnego rodzaju układ podwójny, gdzie jestem ja i mój penis. Mężczyźni bardzo rzadko analizują swoje stany emocjonalne, rzadko badają swoją psychikę i próbują się zrozumieć, nikt też ich nie pyta jak się z czymś tam czują, czy jest im dobrze, czy jest im źle. Także uczymy się sposobami heurystycznymi, a personifikowanie penisa jest niejako efektem takiej nauki. 


2. Chujowe zachowanie


Pogadajmy trochę o tym jak działa taka męska seksualność, na końcu której jest kutas. Dlaczego faceci we flirtowaniu, sextingu, rozmawianiu z kobietami, myśleniu o kobietach, jeżdżeniu samochodem, noszeniu ciężarów, zarabianiu pieniędzy... właściwie kurwa we wszystkim widzą tylko i jedynie na końcu nagrodę w postaci porządnej mokrej cipki? No cóż, wiecie, musimy się jakoś rozmnażać, bez takiej potrzeby nie byłoby nas na tym świecie przeszło 7 miliardów. Z biologicznego punktu widzenia taki jeden penis jest w stanie zapłodnić bardzo wiele samic, ma to sens w przypadkach kiedy jest niedostatek samców, a jest denerwujące wtedy kiedy jest niedostatek samic. Jest to też potrzeba trochę niedostosowana do współczesności gdzie chodzi się w dobrych ciuchach należy trzymać widelec w lewej dłoni i serwetkę na kolanach. Kolejny powód do personifikacji: tkwi w nas taka głupia małpa, która myśli tylko o cipkach. Mężczyźni posiadają cały układ hormonalny, bardzo rozbudowaną i dużą część mózgu, która napełnia się dopaminą, ilekroć jest tylko możliwość wsadzenia penisa w odpowiadającą naszym standardom cipkę. Dopamina sprawia, że jesteśmy gotowi do działania, podejmujemy ryzyko itd. Cały ten układ, nazwijmy go seksualnym jest dość oporny na naukę, więc przez większość czasu działa praktycznie tak samo, zmuszając inne układy do współpracy. Także kiedy widzicie faceta, który dobrze wygląda, zarabia, jeździ i się odżywia uwierzcie mi lub nie ale on zawdzięcza to swojemu kutasowi bardziej niż silnej woli i ciężkiej pracy. Oczywiście inteligencja pomaga tutaj niesamowicie, sam jestem brzydki, ale na dobrą gadkę i odpowiednie rozumienie kobiet miałem przed sobą wiele otwartych nóg. Kiedy czujemy potrzebę zapładniania tj. seksu? Właściwie zawsze, nie ma przerw w tym. Tylko choroby są w stanie nas od tego odciągnąć. Zdrowy mężczyzna zawsze ma i będzie miał potrzebę uprawiania seksu. 


3. Mała kuśka


Kobiety z reguły średnio obchodzi jakiego wielkiego ma facet, w sensie takim, fajnie jest jak ma większego, ale kobiety patrzą też na wiele innych cech, a sama wielkość fiuta nie jest tutaj jakimś mega ważnym czynnikiem. W końcu też, żeby zaciągnąć laskę do łóżka rzadko wyjmuje się jej swojego bydlaka, żeby się pochwalić — no w sensie to możliwe, ale rzadkie. Problem polega na tym, że skoro seksualność jest dla mężczyzn tak istotna, a jego fiut tak ważny dla niego to zależy także mężczyźnie, aby ten posiadał odpowiednią aparycję. Kiedy już dojdzie do zbliżenia z kobietą ostatnie, na co ma się ochotę to wstydzić się swojego śmierdziela, ma się ochotę włożyć go do środka i machać dupskiem w rytm uwertury z żeńskich jęków, a następnie przepięknie, majestatycznie, widowiskowo wylać z siebie jak najwięcej spermy. Także dość istotną cechą w zaciąganiu kobiet do łóżka jest spora pewność siebie, taka seksualna pewność siebie — mężczyźni mający kompleksy mają z tym problem. Tracąc pewność siebie tracisz możliwość sztyletowania kotka, tracąc możliwość sztyletowania kotka nie spełniasz swojej misji na planecie ziemia no i wtedy zaczyna się lawina problemów emocjolnalno-psychlogicznych. Cóż można zrobić, żeby tych kompleksów nie posiadać? Pierwsze i najważniejsze jest chyba to, że kobiety powinny w tym temacie być naprawdę delikatne. Mój fiut nie jest jakiś mały, ale nie jest też największy na świecie — w sensie nie mam praktycznie żadnych powodów do wstydu i zawsze spełniał swoje zadanie należycie. Mimo wszystko kiedy słyszałem od jakiejś laski, że jest mały to uderzało to we mnie mocno. Jednak liczyć na współczucie i delikatność kobiet to jak liczyć, że Putin zostanie papieżem (bez urazy). Świetną drogą do stracenia kompleksów dotyczących penisa jest po pierwsze przestać żreć jak świnia i schudnąć. Serio, kurwa, jak masz jakiekolwiek wytłumaczenie, dlaczego jesteś otyłym wieprzem to wypierdalaj. Nie ma wytłumaczenia żadnego oprócz jednego — za dużo żresz. Przestań żreć i chlać piwsko. Jak się jest chudszym to fiut wygląda na dużo większego, bo fiut zawsze (prawie zawsze) będzie pojawiał się na tle twojego ciała i będzie do niego porównywalny. Tak samo jak księżyc znajdujący się nisko zdaje się większy, fiut na tle kości i mięśni też. Po drugie przestań oglądać pornosy, bo po pierwsze psuje ci to erekcje, a flakiem to tylko wulkanizatora zachwycisz, a po drugie każdy jeden typ w pornosie ma nadprzyrodzonego węża boa w majtach. Jak nie jesteś gejuchem to jedyne inne fiuty, jakie widzisz to właśnie te w pocierańcach, a wtedy sobie porównujesz swoje 15 cm z jego podwójnym sandłiczem z subawaya (ciekawe ile z was się teraz zastanawia czy napisałem 15 bo tyle właśnie mam). 


4. Cipki za darmo w internecie


To naprawdę okropna plaga. Jeśli chcesz oglądać cipki nie ma nic prostszego niż wyciągnąć telefon z kieszeni albo włączyć komputra. Porno robi kurwiliardy dolców miesięcznie mimo tego, że jest za darmo w internecie. Możesz właściwie znaleźć tam wszystko, od najzwyklejszych scen seksualnych, poprzez seks kamerki aż do zakazanych filmów ze zwierzętami, dziećmi i chorymi fetyszami. W dodatku żyjemy w czasach kiedy wszyscy siedzą w internecie, gapią się na piękno tego świata i przez to inni ludzie wydają im się brzydcy. Wszystkie laski nakurwiają tiktoka gdzie jakiś anorektyczny Koreańczyk w obcisłych spodniach wyje do mikrofonu i potem porównują facetów ze swojej okolicy z tym bożyszczem, przez co wszyscy tracą... bo ona nie ma na nich ochoty, oni mają na nią ochotę i żeby sobie ulżyć odpalają magiczny guziczek. Tryb incognito. Co lepsze nawet faceci mający swoją ukochaną oglądają pornosy, właściwie to kurwa większość facetów ogląda cycki w internecie, bo patrz punkt pierwszy i drugi. MUSIMY OGLĄDAĆ CIPKI I CYCKI. Ja? Ja nie jestem święty, właściwie to na długi czas kompletnie zrezygnowałem z realnych kobiet na rzecz lasek z internetu. Jak bardzo mnie to zepsuło? Opowiem wam. Po pierwsze kompletnie straciłem zainteresowanie kobietami, nie interesowały mnie żadne, nigdy, nigdzie, miałem je w dupie. Po drugie uważałem, że wszystkie kobiety to kurwy, w końcu tylko z kurwami się zadawałem (nie bezpośrednio ale tak). Po trzecie mój penis przestał istnieć, tak przyzwyczaiłem swój układ dopaminowy i serotoninowy do oglądania porno, że już nawet mi nie stawał i serio bawiłem się flakiem do pocierańców. Jak długo oglądałem takie filmy? Pfffff.... od kiedy skończyłem 12 lat? Po jednak każdym rozstaniu, każdym zawodzie miłosnym intensywniej, a z wiekiem kiedy człowiek traci już taką zwykłą huć młodzieńca to już w ogóle wpadasz w to kompletnie. Znisczyło to moje życie emocjonalne, uczuciowe, wewnętrzne, duchowe i seksualne. TOTALNIE ZNISZCZYŁO. Uważam, że nawet alkohol nie był takim zjebanym nałogiem jak oglądanie pornosów. Właściwie taki oglądający pornosy facet w pewnym sensie nie istnieje, jego dusza odpływa gdzieś w nicość, jest w tym kręgu zewnętrznym od Dantego. Cipki za darmo w internecie to największy niszczyciel męskości, to pogromca, to cicha apokalipsa ludzkości. Co zrobić? Tak samo jak z wpierdalaniem za dużo - nie robić tego. Serio, nie pozwólcie żadnemu facetowi oglądać pornosów. Nie oglądajcie z nim pornosów, nie uważajcie, że to uatrakcyjni wasze życie seksualne, bo to je zepsuje. Oczywiście kobiety robią super najazdy zazdrości z tego powodu. Jak tak robicie to jesteście głupie, facetowi zawsze będą podobały się inne kobiety, a jak jest niedojżałym gnojkiem i ma w dupie wasze uczucia to was zdradzi z pierwszym lepszym kurwiszonem jaki mu pokaże majtki. Facet nie traktuje pornosa jak seksu z inną kobietą, ale jego układ ten wewnętrzny seksualny zmusza go do oglądania tego. Ma wyjebanie potężną dopaminę na tylko myśl o pocierańcu. Ludzie, potrafiłem walić konia do pornosa kiedy moja laska spała po seksie... 10 minut po seksie. Porozmawiajcie z nim, poczytajcie jak źle porno wpływa na mężczyzn, a wy same przestańcie oglądać romantyczne filmy bo ma to na was tak samo zły wpływ jak poro na nas.


5. Co zrobić panie inżynierze? 


Rzucanie porno, chudnięcie, wychodzenie z doła i depresji, zarabianie hajsu, dojżewanie emocjonalne, walczenie o siebie samego. Fajnie jest zostać samemu sobie, fajnie jest nie miec nic bo wtedy człowiek ma prawdziwy wybór, albo zachleje się na śmierć albo zrobię inną głupią rzecz albo wezmę się za siebie, pójdę tą trudną i niewdzięczną drogą i zwyczajnie kurwa dam jakoś radę. Przechodziłem już wiele etapów, a teraz jestem na etapie odtajania po tych pornosach, na etapie odkrywania swojej seksualności. Stałem dzisiaj przed lustrem kompletnie nago i gapiłem się na swojego strojącego fiuta. Wiecie co? Byłem z niego dumny. Pierwszy raz od tak dawna byłem dumny, że mam takiego poganiacza taką maszynę. Z dumą wsadzę go w morką cipkę i mam w dupie co o tym myślicie, jakie to obrzydliwe. Mimo wszystko każdego dnia przeżywam totalne piekło związane z odstawianiem pornosów, codziennie walczę, alkohol mnie tak nie trzymał jak to gówno. Nawet nie licze czasu ale wiem, że już sporo minęło a efekty tego są niesamowite. Wiem, że muszę jeszcze wiele wytrwać, wiem jak bardzo się zmieniłem, jak bardzo dojżałem jak wiele błędów zrozumiałem, wiem ile mnie jeszcze czeka i wiecie co? Nie mogę się doczekać. Chodź tu kurwa losie, rozjebie cie! 


Kocham was :*


Clair de lune

Więc nic się nie wyjaśniło. Spotkałem się z Selin, poszliśmy coś zjeść i wiecie co? Nie wiem. Nie wiem, po prostu nie wiem i koniec. Nie wiem, co zrobić? Chyba muszę się skupić na czymś zupełnie innym i koniec. Pewnie macie tysiąc pytań: Czy było fajnie? Czy coś zaskoczyło? Tja... To se miejcie tysiąc pytań, bo ja nie wiem. Tak serio, serio nie wiem, co mam myśleć. Muszę sobie na jakiś czas odpuścić. Z Aliyah też muszę sobie trochę dać na wstrzymanie. Dać lekko siana. Żadna z nich nie ma nic wspólnego z wielkim planem, żadna z nich tak naprawdę teraz nic nie wnosi. Skupmy się gdzie indziej. 


W innym wszechświecie. 


W innej galaktyce.


Ostatnio bardzo często myślę o Ju. TO NIE TAK JAK MYŚLICIE! Serio, cholernie ją kiedyś (nie tak dawno) pokochałem, spędziliśmy mnóstwo, całe mnóstwo wspaniałych chwil. Dlatego taki tytuł dałem, bo ten utwór dosłownie przypomina mi o niej za każdym razem. 


Ok. Pewnie większość mojego braku czytelników nawet nie wie kim jest Ju. Więc spieszę wam napisać: Jakiś czas temu pracowałem w takim jednym miejscu, gdzie poznałem właśnie ją. Kim ona jest? W dużym skrócie można ją nazwać Indonezyjską księżniczką i wcale nie jest to przesada. Ju pochodzi z Indonezji z (jakiejśtam) rodziny królewskiej, jej stary jest jakimś tam księciem czegoś... Nie znam się na Indonezyjskiej monarchii, ja tylko miałem przyjemność poznać jedną jej przedstawicielkę. I szczerze mówiąc gówno mnie to zawsze obchodziło kim ona jest z urodzenia. Obchodziło mnie kim ona jest tam w środku. Tak oczywiście jest prześliczna, no wiecie takie typowe 10/10 i aż się dziwię, ale to też mnie nigdy nie obchodziło. 


Ju mimo tego, że w sensie prawnym jest dorosła i ma więcej talentów ode mnie. Mimo też tego, że prawdziwa z niej kobieta, że potrafi grać na fortepianie i na tysiącu innych instrumentów, że wygląda jak żywcem wyciągnięta z jakiejś mangi to ma w sobie bardzo dużo dobra i bardzo ciepłe serduszko. Serduszko, które potrzebuje niesamowicie dużo ciepłej miłości. Ju ma serce dziecka, bardzo delikatne i bardzo, ale to bardzo zranione. 


No i wtedy przyszedł słoń, czyli ja. Wszedłem w ten skład porcelany, jakim jest jej wnętrze, zachwyciłem się tym, co zobaczyłem i wszystko zniszczyłem. Bardzo, ale to bardzo dużo jej zabrałem i bardzo, ale to bardzo tego żałuję. Tak cholernie tego żałuję, że nie mogę przestać o tym myśleć.


Wiecie, tutaj nie wystarczy zwykłe "przepraszam". Bardzo chciałbym umieć ją przeprosić, ale to chyba tak nie działa. Bardzo chciałbym znaleźć sposób na to, żeby umieć sprawić, żeby o mnie zapomniała, żeby wyrzuciła mnie z pamięci na zawsze. Bo myślę, że zrobiłem najgorszą rzecz na świecie — dałem jej nadzieję na prawdziwą miłość, której sam wtedy nie rozumiałem, kompletnie jej nie pojmowałem i zrobiłem jej krzywdę swoimi kompleksami, swoim strachem swoim brakiem męskości. Dosłownie wszedłem do jej serca i zacząłem niszczyć wszystko, co spotkam na swojej drodze. Nie umiem sobie tego wybaczyć. 


W końcu zostawiłem ją z myślą, że zawsze będę miał ją gdzieś, że jest mi kompletnie obojętna. W końcu zostawiłem ją z najgorszą myślą — że jest bezużyteczna tak samo jak jej uczucia. Zachowałem się jak prawdziwy potwór i zraniłem nie tylko ją, ale i siebie zarazem. Zraniłem siebie tak mocno, że dzięki temu wszystkiemu powstał cały proces myślowy, że mój ból zmusił mnie do zmiany mojego własnego wnętrza. Wtedy nie myślałem o niej jak o kimś tak istotnym i ważnym, wtedy ważny byłem ja. Dopiero dzisiaj pojmuje co zrobiłem. Dopiero dzisiaj pojmuje jak Ju była i wciąż jest dla mnie ważna.


Wiecie, jak ją spotkam, a pewnie ją spotkam to spróbuję z nią porozmawiać. Może nie każe mi od razu wypierdalać, może zatrzyma się na chwilę, aby chociażby usłyszeć, że bardzo tego żałuję, że żadne ze słów, które jej powiedziałem, tych złych nigdy nie było prawdą. Prawdą było to, że to ja byłem bezużyteczny, żałosny, głupi i bardzo, ale to bardzo nieszczęśliwy. 


Trzymajcie za mnie kciuki. Kocham was! 

O chuj mi chodzi?!

Macie czasami w życiu taki moment, że sami nie wiecie, o co wam chodzi? Wszystko jest normalnie, plan jest realizowany i nagle jeb! Coś w waszej głowie nie działa jak trzeba, tracicie motywacje, zmieniacie cel, totalnie z dupy, totalnie bez sensu? Nie chcę nikogo obrażać, ale normalnie jak baba. 


Dosłownie mam wrażenie, że jestem jakiś niedokończony. Napiszę o tym wszystkim, żeby sobie poukładać w głowie. Co jest więc nie tak (ze mną)?


1. Ciągle mam wrażenie, że Aliyah nie mówi mi całej prawdy. Byłoby to zapewne straszne i w ogóle, problem polega na tym, że ona wcale nie musi mi mówić żadnej prawy. Ba! Ona nie ma wobec mnie żadnych zobowiązań, praktycznie nic nie musi. Nie jesteśmy parą, nie będziemy parą. Kocham ją, ale nie mam prawa wymagać od niej absolutnie nic. Jest wolnym człowiekiem tak jak ja. Może sobie spać z kim chce, umawiać się z kim chce i nie musi, absolutnie nie musi się tym ze mną dzielić. Dlaczego więc mam jakieś pojebane problemy z tym że ona nie mówi całej prawdy? Nie, że kłamie, bo wiem, że nie kłamie, ale nie mówi wszystkiego. DLACZEGO GDZIEŚ TAM WEWNĄTRZ MAM Z TYM PROBLEM? CO JEST ZE MNĄ NIE TAK? Nie jestem zazdrosny, bo nie jest to romantyczna miłość ani nic z tych rzeczy. Zwyczajnie jakoś kurwa nie pasuje mi to, że nie dzieli się ze mną rzeczami, którymi nie musi się dzielić. Czy ja jestem normalny? Serio sam bym sobie chętnie przyjebał.


2. Nie pracuję już więcej tam gdzie pracowałem i co? W niedziele był mój ostatni dzień. I kompletnie nic. Nie tęsknie, nie jest mi źle, nie mam zamiaru ich odwiedzać, nie chce mi się o tym myśleć. Mam teraz dużo czasu dla siebie, bo jeszcze przez ponad miesiąc będą mi płacić. Mogę sobie wybrać nowe miejsce (bo mam wybór!). Wkurwia mnie to we mnie, że totalnie mi to wisi. Serio, nie mam absolutnie żadnych emocji. Także gdzieś w tym wszystkim jest też Aliyah, bo ona jest częścią tego, w końcu pracowaliśmy razem — wkurwia mnie to, że jakoś to też mi wisi. Widywałem ją prawie codziennie, a teraz nie będę. No i co? Kompletnie nic właśnie. Ja pierdolę! Co jest ze mną nie tak? Czułem miłość do tych ludzi i nagle z dnia na dzień stali się takimi NPC'ami, które nie są mi już potrzebne. Jebać mnie!


3. Selin (Tureckie imie żeńskie). Tego to ja już kompletnie nie rozumiem. Znam ją od dawna, bardzo dawna. To już będzie ze cztery lata. Lubimy się, zawsze się trochę przyjaźniliśmy. Nic nigdy między nami nie było, wiecie koleżanka na 100%. Ostatnio spotkałem ją kilka razy, tak ze trzy. Kompletny przypadek, zbieg okoliczności, nie maczałem w tym swoich manipulatorskich paluszków. Nie mogę przestać o niej myśleć. Co jest kurwa ze mną nie tak? Walczę z tymi myślami, nocami i dniami biję się, aby przestać. Co to jest? O co chodzi? Znam ją tyle lat i nigdy tak nie miałem. Ona jest piękna, tak cudownie piękna, że nie umiem tego opisać. Znacie te obrazy kobiet robione przez AI? Gdzie patrzycie na to i wiecie, że to jest totalny bullshit? A dlaczego to wiecie, bo taka kobieta zrobiona przez AI jest zbyt idealna, nie ma wad. Jak patrzę na Selin to mój mózg ciągle mówi do mnie "ona nie jest prawdziwa". Poza tym jest tak cholernie idealna z charakteru, nigdy o tym nie myślałem, zawsze traktowałem ją jako człowieka, którego znam. Nie zastanawiałem się. Jak jednak pomyśleć to nie znajduję żadnych wad. Serio mam kurwa mega problem, żeby się nie próbować z nią umawiać... ba! Umówiliśmy się dzisiaj! Hahahaha! Ja pierdolę! Tak właśnie, "mam problem" bardzo. Mam wrażenie, że ona mnie też jakoś tak lubi... nie wiem, jak to nazwać, w sensie patrzy na mnie inaczej trochę. Nie umiem tego opisać dobrze, ale kiedyś jak patrzyłem jej w oczy i z nią rozmawiałem miałem wrażenie, że jest spoko i normalnie, a teraz patrzy na mnie tak jakoś inaczej, jakby haczy mnie wzrokiem (?). Co jest z nami wszystkimi nie tak?


Wiecie. Naprawdę jestem na siebie zły i kompletnie się nie rozumiem. Wcale nie chcę, żeby sprawy toczyły się w taki sposób. Mam nadzieję, że będę na tyle mądry, że nie zrobię nikomu żadnej krzywdy swoim debilizmem. Bardzo nie chciałbym kogoś zranić, czuję, że są osoby, którym jednak na mnie zależy i należy im się także z mojej strony bardzo fair traktowanie. Bardzo jestem zły na to, że sprawy w mojej głowie zmieniają się w takim tempie, z dnia na dzień. Nie czuję się jakbym robił coś złego, bo nie robię, ale z drugiej strony ten brak stabilności w myśleniu, ta zmienność są bardzo, ale to bardzo irytujące. 

 

Powiem wam w tajemnicy, że Selin jest tak śliczna, że mam wrażenie, że nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej kobiety. Widziałem w życiu miliony kobiet, ale żadna, dosłownie żadna nie może się do niej równać. Pewnie uważacie, że przesadzam, że zakochałem się czy coś. Kurwa nie macie pojęcia, nie macie pojęcia jak ja to widzę. Powiedziałem o tym Noah, on powiedział, że mam jej to powiedzieć, ale to przecież brzmi tak totalnie bez sensu. Wiecie co mam na myśli? 

"Cześć, nigdy nie widziałem kogoś tak pięknego jak ty. Pracuje w obsłudze klienta, oglądałem miliony pornosów, ale żadna, żadna, żadna kobieta nigdy nie była tak piękna jak ty." - Idiota Leszek.

Nawet jeśli mówię to szczerze — a jest tak — to brzmi to jak najtańszy na świecie tekst na podryw. Nie sądzicie? 


Aliyah mi powiedziała, że nie mogę mówić o sobie, że jestem złym człowiekiem, bo nie wierzę w istnienie złych ludzi. Muszę jej przyznać, że zaszachowała mnie tym stwierdzeniem, bo ma racje. Często jednak myślę o sobie tak, że jestem złym człowiekiem. Zbyt często.


No cóż, plan jest taki: Idę na długi spacer, później spotykam się z Selin, później nikt nie wie co będzie. Was jednak kocham ciągle tak samo mocno, nie martwcie się. 

Nagroda wędruje do...

Na wstępie napiszę, że udało mi się rozwiązać problemy wewnętrzne w dość łatwy i prosty sposób. Serio jest na to prosty i łatwy sposób, a przynajmniej ja taki mam. Napiszę wam jak to zrobiłem, napiszę wam też, że cholera zrozumiałem co do tej pory robiłem źle. Będzie trochę paranormalnie, będzie trochę dziwnie, no ale nikogo to nie dziwi. Jak macie mnie za wariata to proszę bardzo możecie się ze mnie śmiać, taki śmieszny wariat. Ja uważam, że jeśli coś działa to znaczy, że warto z tego korzystać co wcale nie znaczy, że nie wierzę w to coś.


Zacznijmy od tego, że wczorajsze podejmowanie decyzji było tylko iluzją i jak tylko to zrozumiałem to szybko mi przeszedł wszelki stres. Jak to było tylko iluzją? Tak, bo decyzja podjęła się sama. Wiecie trochę nie mam wpływu na to do kogo żywię uczucia, a do kogo nie. Więc o czym ja tu mam decydować? 


No ale od początku. Kiedyś pisałem wam, że jak byłem dzieckiem to miałem takiego "wyimaginowanego przyjaciela", który w dziwny i zaskakujący sposób był całkiem mądry. Nie umiem tego wyjaśnić, czym jest ten przyjaciel — może to tylko moja wyobraźnia, a może i nie. Ja wierzę, że nie jest to tylko moja wyobraźnia. Wkrótce po tym jak napisałem ten wpis, już wtedy postanowiłem zrobić coś w rodzaju medytacji, nie wiem, jak to nazwać, spróbowałem wewnętrznie dotrzeć do tego "czegoś". Bo wiedziałem doskonale, że to musi gdzieś tam być. Po kilku próbach w całkowitym spokoju udało mi się do czegoś dotrzeć, nie wiem, może to skutek medytacji, może to jakiś wewnętrzny proces myślowy... ciężko mi to opisać, ale to coś wydaje się być we mnie, tam głęboko, w środku. To coś zdaje się także ze mną w pewien sposób komunikować. Mówię "to coś" chociaż zapewne jest to część mnie. Jakby nie było, w pewnym rodzaju transu już wtedy to coś objaśniło mi sprawę dość prosto — skup się tylko na miłości. Dało mi także do zrozumienia, że będzie trudno, ale tak naprawdę nic innego się nie liczy. Nie wiem, dlaczego, ale już wtedy dało mi to jakąś taką wiarę, odmieniło moje życie i sposób widzenia rzeczy. Myślę, że tylko z tego powodu udało mi się poznać Aliyah i z tego powodu ludzie tak bardzo mnie lubią. 


Przewijając do przodu. Ostatnich kilka dni męczyłem się, skręcałem się, wierciłem się w bólu, strachu i mękach. Miałem kompletnie dosyć i myślałem, że mi odbije. Wtedy stwierdziłem, że muszę znów z tym czymś pogadać i zrobiłem to. To coś powiedziało mi tylko jedno: "Po prostu kochaj". Dziecinnie głupie? Zbyt proste? Totalnie z dupy? Co to kurwa ma być? Nie pomyślałem nic z tych rzeczy. Pomyślałem, że to ma sens. I wiecie co? 


Przestałem myśleć o stracie, o zdradzie, o bólu jaki może nadejść, przestałem myśleć o wszystkim złym co może się wydarzyć, przestałem się martwić. Przestałem to wszystko nadmiernie komplikować, zastanawiać się co z tego będzie, kombinować jak koń pod górę z tymi wszystkimi rzeczami "a co jeśli?". Przestałem kompletnie. Przeszło mi nagle i skutecznie. Chwilę później, dosłownie chwilę później Aliyah mi napisała, żebyśmy poszli na spacer (jakoś o 23:00 godzinie) i tak rozstaliśmy się dopiero o 4 rano. Na koniec pocałowałem ją w policzek i chyba najszczerzej na świecie powiedziałem jej "kocham cię", zdawała się ucieszyć na te słowa. Gówno mnie obchodzi, że to za szybko, że wyskakuje z jakimiś uczuciami, że się wszystko może rozsypać... serio gówno mnie obchodzi. 


Znów wracamy do tego samego. Zawsze jest od zajebania "ale" w każdej sytuacji ale jeśli kogoś się kocha to się kocha. Tu nie ma nic prostszego, w kochaniu nie chodzi o stawianie wymagań, nie chodzi nawet o zaufanie — dla mnie to bzdura z tym zaufaniem. Zaufanie to taki rodzaj emocjonalnego airbaga, jeśli kogoś kochasz to go kochasz tam nie ma nic więcej. Zaufanie to taki rodzaj spełniania swoich oczekiwań za pomocą drugiej osoby. Rozumiem, że ludzie potrzebują poczucia bezpieczeństwa, ale to głupie jak szlag, bo życie nikomu nigdy nie daje bezpieczeństwa. Także samo poczucie bezpieczeństwa jak i zaufanie to tylko głupie złudzenia, to nasze mechanizmy chroniące nas przed strachem. Nie rozumiecie tego? Ok. Czym jest w takich najprostszych słowach zaufanie? Wiara w to, że inna osoba będzie postępowała wedle naszych oczekiwań. To znaczy, że jakieś oczekiwania mamy, bo wtedy i tylko wtedy potrzebujemy tego zaufania. Czy w miłości potrzebujemy zaufania? Nie. Ja nie mam w sobie zaufania, a kochanie przychodzi mi z łatwością jak tylko się na tym dobrze skupie. To nie znaczy, że oczekuję, że zostanę zdradzony to znaczy, że nic nie oczekuję. I to właśnie był mój problem! Poznałem kogoś, zależy mi na tej osobie, kocham tę osobę i od razu miałem wylew strachu, braku zaufania itd. A głos w mojej głowie (to nawet nie jest on) powiedział mi, jakie to jest kurwa głupie. Tak dokładnie to jest totalnie głupie, trzeba po prostu kochać. 


Także życie będzie ci robić z dupy jesień średniowiecza, ludzie będą od ciebie odchodzić, będą cię zdradzać, będą umierać, popełniać samobójstwa, będą wojny, głód, choroby, drapieżne zwierzęta i wypadki tak totalnie irracjonalne i głupie, że ja pierdolę. Będą działy się rzeczy totalnie losowe, całkowicie zaskakujące cię, będzie tysiące wydarzeń, które będą chciały cię zniszczyć. Możesz stracić całe zaufanie tak jak ja.  Możesz przestać wierzyć w cokolwiek pozytywnego na tym świecie — tak jak ja. I masz racje, masz w zupełności racje, życie zawsze będzie nam odbierać, w końcu sami się zestarzejemy i będzie tylko gorzej i gorzej. Totalny nihilizm. Mimo wszystko jeśli masz w sobie miłość to naucz się z nią obchodzić, naucz się kochać tak jak należy, poza tym wszystkim, ponad tym wszystkim. Nic innego na tej kulce błota nie ma sensu. Kocham was. 

10%

Piszę ten post, żeby sobie poukładać w głowie. Nie jest dla was, jest dla mnie, ale oczywiście zapraszam do czytania mój braku czytelników. 


Chcę napisać go maksymalnie szczerze co jest cholernie trudne, bo w niektórych sprawach po prostu nie umiem nie kłamać — głównie w sprawach dotyczących uczuć i emocji. Także zacznijmy od pierwszego pytania: Czy u mnie wszystko dobrze? Odpowiedź nie jest prosta, bo teoretycznie jest dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu, mój wielki plan działa i jestem na około dziesięciu procentach. Z drugiej jednak strony czuję się strasznie: psychicznie. Nie wiem dokładnie czego to jest sprawka, ale mam wrażenie, że to dobrze, że się tak czuję, no ale zacznijmy od początku. 


Zaczęło się od Aliyah. Myślę, że w pewnym sensie rozwinęło się u mnie uczucie — albo właściwie nie "w pewnym sensie" ale się rozwinęło. Nie umiem tylko tego uczucia nazwać, oczywiście proszę bardzo: miłość, ale nie jest to takie proste, bo są rodzaje miłości; Tysiące rodzajów. Więc trzeba tę miłość jakoś opisać: Po pierwsze jest mało romantyczna i seksualna. Wiem jak to brzmi, ale w tym wypadku to nie jest ten rodzaj uczucia. Mimo wszystko jakiś tam jest, tylko jaki? Po pierwsze i ostatnie dość głęboki, na tyle głęboki, żeby dotknąć mnie tam gdzie nie powinna. Wiecie gdzieś tam w środku po śmierci mamy, albo Aury, albo zdradach, albo samozaoraniu (to chyba najwięcej, bo w końcu idioci robią sobie największą krzywdę sami) mam jakąś taką półotwartą ranę. Z biegiem czasu widocznie nauczyłem się nie zwracać na nią uwagi i póki póty ktoś jej nie dotknął wszystko było dobrze. Mimo wszystko częste spotkania z Aliyah, rozmowy z nią itd. Poznawanie jej spowodowało rozwinięcie czegoś coś tam weszło i powiem wam jedno: mam dość. Serio mam dosyć tego, od dwóch albo trzech dni mnie trzyma i mam ochotę dosłownie zniszczyć sobie życie — tak jak kiedyś. Mam ochotę spalić wszystko, nachlać się i zabić. 


Nie wiem jakim cudem nie zrobiłem jeszcze nic głupiego, nie mam pojęcia. Jakoś się trzymam. Wiecie może to nie jest tylko ta jedna rzecz, może mam jakiś flatline (przy odstawieniu porno często się to ma), może zwyczajnie wiosna mną miota albo wszystko na raz. Skręcam się, wiercę się i totalnie, ale to totalnie nie mam ochoty na ludzi — dzisiaj nawet nie poszedłem do pracy, bo zwyczajnie nie umiem sobie wyobrazić, że z kimś rozmawiam. Poza tym ciągle chce mi się na zmianę płakać i komuś przyjebać. Pewnie większość z was myśli teraz, że pewnie potrzebuje psychologa, że co ja tu wypisuję, że o boże! Cóż, muszę przyznać, że byłem na to przygotowany, całkowicie przygotowany, wiedziałem, że ten moment nadejdzie i wiem do teraz, że muszę go zwyczajnie przetrwać. 


Dodatkowo ostatnio miałem poważną różnicę zdań z moim szefem — nie kłótnie, ale prawdziwą różnicę zdań. On chciał mnie zmusić do robienia czegoś, czego nie chcę robić, a ja standardowo zła się nie uląkłem i się nie dałem. Mimo wszystko jednak powiedział, że dopóki tam pracuję to muszę wykonywać także takie obowiązki (chuj, z tym że nigdy wcześniej o nich nie było mowy), ja oczywiście odpowiedziałem, że w takim razie moja umowa kończy się niedługo i będziemy się żegnać. Nie stresuje mnie to jakoś bardzo, bo ta praca i tak mnie mało obchodziła, no znaczy była fajna, ale nie pasująca do mojego planu. 


Także plan jest taki: Po pierwsze przetrzymać to gówno, bo pali mnie w środku jakby mnie sam szatan odwiedził. Przetrzymać jest chyba najtrudniejsze i nie zrobić nic głupiego. Po drugie nie wiem co dalej z Aliyah: W sensie raczej nie będziemy nigdy razem, bo tak to się nie zapowiada, po drugie nawet bym nie chciał, bo ona w końcu jest dla mnie jak dziecko, jesteśmy trochę jak Leon i Matylda, ale tylko tak trochę. Nie będziemy też razem, bo raczej ona tego nie chce, a ja naprawdę nie stosuję na niej żadnej z form manipulacji, nie mówię nic co nie jest prawdą i czego nie myślę. Nie buduje w jej głowie obrazu pięknej przyszłości ze mną, mimo wszystko ona trochę sama go buduje (nie popieram tego). Pożegnanie się z nią nie byłoby na prawdę niczym trudnym, mam opanowane do perfekcji zostawianie ludzi, mimo wszystko nie umiem się na taki ruch zdecydować i sam nie wiem dlaczego. Myślę, że to byłoby najlepsze z wyjść w danej sytuacji. Tak pewnie teraz myślicie, że zraniłbym jej uczucia — może tak, raczej na pewno tak. Tylko czy nie lepiej wyrwać zęba mądrości z małą ilością bólu, niż później cierpieć katusze? Może jednak poczekać i zobaczyć jak się sytuacja rozwinie? Wiecie ja mam problem, z tym że nie mam nad czymś kontroli, strasznie sobie nie radzę, w których sytuacjach nie kontroluję. (Tak, wiem powinienem iść do psychologa.). Tego co jest między mną i Aliyah nie umiem kontrolować, poza tym ona ciągle mnie zaskakuje, przychodzi do mnie, przynosi mi coś... jest tak cholernie miła. Serio nie radzę sobie z tym. Nikt nie jest dla mnie nigdy miły, nikt mi nie okazuje takich rzeczy. Wiecie taka mała dziewczynka, która chce zrobić dla kogoś coś miłego. To słodkie jak ja pierdole, ale nie ma nic wspólnego z jebiącym cię po pysku wielkim czarnym kutasem życia; Jestem cholernie pragmatyczny, trochę nie rozumiem takiego piękna i ciągle, cały czas próbuję się na to zamknąć, bo właśnie przez takie rzeczy dostaje pierdolca. Dzisiaj zaprosiła mnie już do kina, napisała, że widzimy się jutro. Reakcja w mojej głowie jest z reguły "nie" i no kiedy mi to pisze umiem jej odmówić, ale jakby przyszła i powiedziała mi to w oczy to mięknę — nie odmówiłbym. 


Tak mięknę, nienawidzę tego. Robię się miękki jak wata, jak mokra pizdeczka. Strasznie mnie to denerwuje, bo ja lubię być twardy i napięty. Lubię być szorstki, głośny, mocny, lubię mieć uczucie, że jestem silny. A przy niej mięknę, mięknę totalnie. Ostatnio nawet bardzo otwarcie rozmawiałem z nią o uczuciach — kumacie to? Ja rozmawiałem z kimś o moich uczuciach. Wolałbym, żeby to ona mówiła o swoich, a ja udzielałbym dobrych i dojrzałych rad. Albo, żeby kurwa w ogóle nie było tematu, ale ja sam wypaliłem jak z miękkiej lufy. 


No ale w efekcie moja filozofia wciąż działa: To wszystko jest tylko i jedynie mój problem, ba! To wszystko to jest mój wybór. Wybrałem, aby się tak czuć, wybrałem, aby sytuacja się tak potoczyła. Kocham tę perspektywę. Jestem w 100% odpowiedzialny za to co czuję, co się wokół mnie dzieje. Zapewne jest mi to do czegoś potrzebne, zapewne musiałem pootwierać stare rany, może uda się je jakoś uleczyć. Nie mam od nikogo żadnych oczekiwań, każdy jest swojego losu panem, nie opowiadam o swoich uczuciach, aby coś osiągnąć, nie robię nic, aby naginać wszechświat do swoich głupich żądzy. 


Dobra teraz trochę pozytywnych rzeczy:


Aliyah jest chyba najpozytywniejszą rzeczą, w jakiś sposób się zmieniła na moich oczach, otworzyła się. Jest jak motyl, który jeszcze przed chwilą był robalem. Jest tak niesamowicie piękna, ale nie mam na myśli, tylko jej wyglądu, jest piękna wewnętrznie, ma w sobie taką tonę miłości, dobra, dbania o innych, wiem, że potrafi znieść tak wiele dla miłości. Wiem też, że potrafiłaby się głupio poświęcać dla miłości albo nawet dla przyjaźni. Kocham kiedy się na mnie gapi, ma takie piękne czarne oczy, wręcz niesamowite. Kocham patrzeć jak się rozwija, jak uczy się kochać świat. Wiem, że ludzie ja krzywdzili, i wciąż to robią, ale ona jakby się nie poddaje wciąż prze do przodu. Ma w sobie taką nadzieję, taką moc, której nie umiem opisać. Nigdy nie poznałem nikogo takiego jak ona, wiem, że w środku jest potężna, że jest najsilniejszą i najpiękniejszą osobą, jaką znam. Lubie to jak szczera jest w swoich działaniach, bo jej słow nie słucham zbyt często (nie że jestem dupkiem, ale ja nikogo nie słucham). Obserwuję ją, co robi jak to robi i właśnie za pomocą swoich czynów udowadnia wielką miłość do świata. Uwielbiam w niej też to, że jest taka skromna — kocham skromnych ludzi. Serio marzę o kimś takim jak ona, żeby się obok niej budzić co rano, żeby mieć ją dla siebie — to jedno z takich marzeń jak lot do gwiazd, piękne, ale nie do spełnienia. Wiem, że nie zasłużyłem na takie piękno i dobro, nie należy mi się za to wszystko, co w życiu zrobiłem. Ona jest zwyczajnie zbyt doskonała dla kogoś tak zepsutego jak ja, to kompletnie nie pasuje razem. To jak pizza z ananasem — ja tu jestem ananasem. 


Kolejną pozytywną rzeczą jest moja dieta: Ludzie wyglądam w końcu już jak człowiek. Poszczenie jest naprawdę łatwe i przyjemne jak się do tego przyzwyczaić. Zacząłem lubić na siebie patrzeć w lustrze, nie jestem świnią. Brakuje mi jeszcze myślę, ze dwóch albo trzech miesięcy, no a później będę musiał dbać o to, żeby nie stać się jak to jojo. No ale w lustrze stoi już całkiem przystojny koleś z prawie niewidoczną nadwagą! Serio gapię się w lustro o wiele częściej niż powinienem. 


Myślę, że do pozytywów zaliczę plan. Wiecie 10% to już dużo, naprawdę musiałem dużo znieść i będę musiał jeszcze 9 razy tyle znieść. Czasami, jak teraz, brakuje mi siły, mam ochotę schować się, umrzeć, zniknąć, zapić się na śmierć, naćpać albo zwyczajnie zrobić coś totalnie głupiego jak skok z dachu — ale codziennie, nie robię tego, tylko idę do przodu. I to chyba właśnie o to chodzi w życiu, żeby mimo wszystko iść do przodu, żeby mimo braku siły stawiać kolejne kroki, nie cofać się. Chodzi o to, żeby płakać, żeby zostawiać innych w tyle i iść swoją drogą. Znam swoją drogę, kocham swoją drogę i pójdę nią aż do końca. Wiem, że na jej końcu czeka mnie tylko śmierć i że tak naprawdę chodzi tylko o samo przejście jej i cieszenie się z tego co jest. Bardzo staram się doceniać wszystko wokół mnie, miłość, jaka mnie otacza, ludzi, którzy się pojawiają. Naprawię jeszcze wiele żyć, pomogę jeszcze wielu ludziom, chcę, żeby zrozumieli, że życie nie istnieje bez miłości. Że życie bez miłości nie jest życiem, jest pustką. 


No dobra chyba sobie poukładałem trochę w głowie, nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji, ale czy to ważne? Bo przecież na pewno już jakąś podjąłem, sam to przecież wszystko wybieram. Kocham was. 

Aż za paranormalnie

Nie umiem wyjaśnić tego co się dzieje. Na pewno jest jakieś wyjaśnienie, mam przecież umysł tak cholernie przywiązany do faktów. Oczywiście wierzę, że wierzyć by widzieć ale z drugiej strony dla mnie wszystko musi mieć jakieś wyjaśnienie, jakiś sposób, by opisać działanie tego gówna. 


I znów myślę i nie wiem. 


Na serio czuję się, wiem... nie umiem określić tego stanu. Wiem, że ktoś inny ma duszę, umiem ją zlokalizować, wyczuć, wręcz przytulić. Umiem i nie umiem tego wyjaśnić. To działa w obie strony, ona też nie wie. Serio. Staram się być pragmatyczny, wiecie może to wynika z jej wnikliwości i mojej na raz? Może po prostu oboje mamy taki talent, nie wiem. 


Kurwa nic co tutaj napisałem nie ma sensu. Nic. Wybaczcie mi, ale kompletnie tego nie rozumiem. Trzęsę się ze strachu jak mała pizda. 

Podejmowanie decyzji

Wiecie, że jedną ze zdolności, jaką ogranicza alkohol jest zdolność podejmowania decyzji? Kiedy pijesz alkohol rzadko widzisz różne wyjścia z danej sytuacji, ciężko ci wielowymiarowo analizować rozwiązania. Alkohol to upośledza. Przy dłuższym i intensywniejszym spożyciu zatracasz to praktycznie w ogóle — tak alkoholicy nie potrafią podejmować decyzji i trochę nie ich wina. Kiedy przestajesz pić to zdolność ta powoli (bardzo powoli) wraca. To jest okropne kiedy po tak długim czasie bycia amebą zaczynasz myśleć, serio to boli i to bardzo. Denerwuje. 


Dzisiaj musiałem podjąć kilka decyzji, całkowicie zgodnych ze mną z moją osobą, ale niestety niepasujących innym. Wiecie głowa wciąż ponad sercem, co boli serce, ale głowa cieszy się z podejmowania dobrych decyzji. Tu nie ma miejsca na sentymenty. Niestety. 


I to boli tak cholernie boli.


Boli.